czwartek, 7 czerwca 2018

Burn The Priest - Legion: XX (2018)


Są różne sposoby świętowania rocznic. Niektóre zespoły wydają specjalną składankę z najlepszymi numerami, starymi kawałkami zarejestrowanymi na nowo, albo wykopaliskami, które obchodzą tylko najtwardszych fanów lub co gorsza sam zespół. Inni wydają koncertówkę, taką świeżo zarejestrowaną lub wyjętą z szafy z nagraniami, które nie ujrzały światła dziennego na fizycznym nośniku. Jeszcze inni nagrywają po prostu nową płytę. Lamb Of God poszło jeszcze dalej i z okazji swojego dwudziestolecia sięgnęło do swoich korzeni i zarejestrował album z coverami pod szyldem Burn The Priest od którego jego historia się zaczęła...

Amerykańska grupa Burn The Priest istniała w latach 1994 - 1999, co z kolei w kontekście świętowania dwudziestolecia powstania Lamb Of God może być nieco mylące. Wiąże się to z rokiem rejestracji debiutanckiego albumu formacji, która niemal w tym samym momencie przerodziła się w Lamb Of God, które dwa lata później już pod nową nazwą zadebiutowało "New American Gospel" czerpiącej jeszcze garściami z brzmienia i stylistyki poprzednika, by następnie szybko wypracować zupełnie inny, ale równie charakterystyczny styl nie do pomylenia z żadnym innym zespołem. Album "Burn The Priest" pojawił się co prawda dopiero w 1999 roku, ale panowie do dziś grający w zespole Lamb Of God, który wyrósł na podwalinach poprzednika uznali moment rejestracji tegoż za symboliczną datę powstania właściwego zespołu. Wówczas zmieniono nazwę z powodu roszad personalnych w zespole oraz by uniknąć kontrowersji jakie wynikały z nazwy mogącej kojarzyć się z czysto satanistycznym metalem. Najnowszy krążek pod starą nazwą miał swoją premierę 18 maja i zawiera covery utworów różnych kapel, które wpłynęły na to jak brzmiało Burn The Priest i jak obecnie brzmi Lamb Of God. Całość nie jest też długa, bo znalazło się na niej dziesięć numerów o łącznym czasie trzydziestu ośmiu minut.

Otwiera ją udany rozpędzony "Inherit the Earth" z repertuaru The Accüsed z 1988 roku. Szybkie riffy i zawrotne tempo i thrashowe zacięcie  świetnie wpisują się w stylistykę zarówno Burn The Priest i Lamb Of God doskonale pokazując korzenie obu grup i ich charakterystycznego brzmienia. Drugi kawałek nosi tytuł "Honey Bucket". Pierwotnie nagrany przez grupę Melvins w 1993 w wersji Burn The Priest jest również bardzo ostry i szybki, wreszcie bardzo wyraźnie podkreślający jak zmieniła się grupa, bo zdecydowanie bliżej tutaj właśnie do BTP niż do Lamb Of God, choć jednocześnie brzmienie, zarówno to wypracowane przez grupę, jak i współczesne znów łączy się w spójną całość i mruga do fanów. W kolejnym panowie cofają się do 1986 roku i zabierają się za "Kerosene" z repertuaru Big Black. Jeden z dwóch dłuższych numerów (trwających po sześć minut z sekundami zamiast średnich trzech minut) jest nieco wolniejszy, bardziej surowy i trochę skojarzył mi się z Metalliką i ich płytą "Garage Inc.", nawet Randy Blythe brzmi tutaj trochę jak Hetfield ze wspomnianej, a przecież wokalistą Big Black był Steve Albini. Tu także wyraźnie słychać wpływ jaki muzyka tej grupy odbiła na obu zespołach wokół których kręci się ta coverowa składanka. 

Następnie czeka na nas szybka, bo zaledwie dwuminutowa (z sekundami) nawalanka od Stormtroopers of Doom. Numer "Kill Yourself" oryginalnie nagrany w 1983 roku to kolejny przykład trash metalu z epoki. Jest więc szybko, drapieżnie i bardzo melodyjnie, a czas trwania jest wyjątkowo zaskakujący bo jest w nim wszystko co kojarzy się z tym gatunkiem: wstęp niezwiązany z resztą kawałka, ostre rozwinięcie pędzące oszalałym tempem, miejsce na pasaż i mocny finał. Zmiana stylistyki nie następuje wraz z numerem "I Against I" z 1986 i pochodzącego z repertuaru Bad Brains. Ten numer to także przykład klasycznego thrashu, choć jednocześnie nie stroniącego od hardcore'u i punkowego tempa, które świetnie wpasowuje się w charakterystyczne brzmienie Burn The Priest i Lamb Of God, a zarazem świetnie łączy się z poprzednim numerem. Kolejny, czyli "Axis Rot" od Silang Laos, oryginalnie nagrany w 1983 roku brzmi jak... Megadeth. Wybór tego numeru niespecjalnie mnie dziwi, bo przecież Chris Adler przez moment był członkiem grupy Mustaine'a, co prawda tylko sesyjnie i na jednej płycie ("Dystopia" z 2016 roku), ale bardzo dobrze słychać, że ten krótkotrwały związek z rudym gitarzystą nie był przypadkowy. Przeskok w czasie do 1992 i wpadamy prosto pod koła "Jesus Built My Hotrod" z repertuaru Ministry. To drugi kawałek trwający powyżej sześciu minut, który gdy już rozpędzi się do szybkiego riffu wprawia w kapitalny nastrój. Nie wiem też czemu, ale słowa i linia wokalna skojarzyła mi się trochę z Crazy Frogiem, którego ktoś wrzucił do metalu na długo zanim ten się w ogóle w popkulturze na chwilę pojawił. Takie wydanie mi zresztą pasuje - pół żartem i pół serio. 

Po podróży hotrodem czas na kawałek od prekursorów tak zwanego crossover thrash metalu, czyli od Agnostic Front, czyli na "One Voice", również z 1992 roku. Tu nieco zmienia się stylistyka i podejście, bo choć nadal jest szybko, drapieżnie, a tempo nie staje nawet na moment jest też troszkę surowiej i zadziorniej i zdecydowanie bardziej punkowo. Późniejszy o rok "Dine Alone" z repertuaru Quicksand jest wyjątkowo moim zdaniem zaskakujący, bo kojarzący się bardzo mocno, także wokalem, z Mastodonem. Tu także inaczej niż na całej płycie, jest bardziej melodyjnie, nieco wolniej i zarazem z wyraźnymi progresywnymi naleciałościami, których w Lamb Of God tu i ówdzie też można się przecież dosłuchać. Na koniec cofamy się do 1986 roku, skąd panowie zaczerpnęli kawałek "We Gotta Know" od zespołu Cro-Mags. Znów jest szybko, zadziornie, a granice między hardcore punkiem i thrashem zacierają się rzucając w wir dobrej zabawy oraz puszczania oczka do fanów.

Ocena: Nów
Lamb Of God, czy też raczej w tym wypadku Burn The Priest nie odkrywa tymi coverami żadnego prochu, ale przecież takie odgrywanie cudzych numerów nie ma takiego celu. Celem takich płyt jest dobra zabawa, zarówno fanów jak i samego zespołu. Sądzę, że Amerykanom udało się ten cel osiągnąć, bo album jest soczysty, mocny i słucha się go bardzo przyjemnie. Są to covery wierne oryginałom, ale wyraźnie przepuszczone przez wrażliwość obu grup łącząc ich początki ze stanem obecnym, pierwotne i surowe brzmienie tego pierwszego i współczesne, gęste oblicze tego drugiego. To płyta, która sprawia radochę i wręcz zachęca do wielokrotnego odsłuchu, najlepiej przy jakiejś aktywności fizycznej lub sprzątaniu - co w żadnym wypadku nie powinno być odczytywane jako wada - i wreszcie, jako popis umiejętności muzyków i ich inspiracji, które złożyły się na to czym był Burn The Priest i jest LambOf God.  Szkoda tylko, że mimo wszystko jest to składanka złożona z cudzych numerów, bo według mnie krążek zasługiwałby na pełną notę (za całą swoją energię, brzmienie i solidne wykonanie), a w tym wypadku pozostaje mi ocenić ją na nów - niechaj jednak nikogo nie zmyli ta ocena, bo płytka porządnie wżera się w głowę i prosi się o zapętlanie, a to chyba najlepsza rekomendacja.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz