Synowie Alphy Centauri zdecydowanie nie rozpieszczają swoich fanów...
Ja się do nich co prawda nie zaliczam, bo dla mnie to pierwsze zetknięcie z twórczością brytyjskiego kwartetu, ale jeśli drugi album studyjny formacji pojawia się w jedenaście lat od debiutu. Ten bowiem zatytułowany po prostu "Sons of Alpha Centauri" miał swoją premierę w 2007 roku, a nieco wcześniej panowie wydali jeszcze splita z Karma To Burn oraz kolaboracyjny album z grupą Treasure Cat. Panowie i ich twórczość nie jest mi znana, ale tych, którzy się z nią już zetknęli na pewno ucieszy fakt, że skład grupy się nie zmienił, i tak: na basie wciąż gra Nick Hannon, na gitarze usłyszymy Marlona Kinga, za elektroniczne tekstury nadal odpowiada Blake, a za perkusją zasiada Stevie B. O motywach zwlekania z wydaniem drugiego albumu w notatce prasowej opowiada Hannon: Nasz zespół ma charakter dualny. Miało to swoje odzwierciedlenie na debiucie, który przyniósł dwa tony - ciemny i jasny. Chcieliśmy nagrać ten album już w 2009 roku, ale płyta która wówczas powstawała stała się z kolei debiutem grupy Yawning Sons, zamiast tego rozpoczęliśmy pracę na ciemniejszych aspektach, które przełożyły się na powstanie naszego drugiego albumu. Jak się okazuje, za mroczniejsze i ciemniejsze podejście do najnowszego albumu odpowiada Aaron Harris, znany z legendarnej już post rockowej grupy ISIS. Utrzymywaliśmy z nim kontakt już od 2005 roku - opowiada Hannon. - Kiedy rozstali się ze sobą i rozwiązali zespół, a Harris napisał i wyprodukował debiut Palms wiedzieliśmy, że to właściwy człowiek. King dodaje: Praca z Aaronem sprawiła, że album ma intensywną kompozycję. Wyprodukował tylko dwa wydawnictwa w ciągu ostatnich kilku lat więc włożył w nas mnóstwo zaangażowania, wyciągnął to, co najlepsze z zespołu i razem stworzyliśmy coś, z czego jesteśmy naprawdę dumni.
Potężnie faktycznie jest już od samego wietrznego początku numeru "Into The Abyss" stanowiącego wstęp do całej płyty. Krótki, niemal ambientowy wstęp przechodzi w jeszcze ciekawszy "Jupiter" w którym wolne, post-rockowe przestrzenie fantastycznie łączą się z ostrym, gitarowym rozwinięciem o wyrazistym, gęstym brzmieniu, które dodatkowo wspomagane jest sunącym klawiszem mogącym kojarzyć się z motywem przewodnim z Doktora Who. Liczna zmian tempa i rozwinięcia w połączeniu z brzmieniem wypadają naprawdę ciekawie, ale jeszcze lepszy jest energetyczny, bardziej alternatywny w swoich założeniach "Solar Storm" w którym każdy dźwięk jest jak wybuch na Słońcu. Tutaj podobnie jak w poprzedniku klawisz w tle wzbogaca całość nadając gitarowemu kawałkowi nieco elektrycznego, nowoczesnego posmaku, jednocześnie jednak wprowadzając do muzyki SOAC odrobinę kontrolowanego chaosu - wydaje mi się bowiem, że bez klawiszy byłoby tylko lepiej, aczkolwiek nie burzą one w znaczący sposób odbioru. Kontynuując międzygwiezdną podróż z Brytyjczykami czas na przelot nad Io, czyli trzecim księżycem Jowisza. Tutaj jest zdecydowanie spokojniej, bardziej niepokojąco, ale jednocześnie melodyjnie i bardziej majestatycznie niż w szybkim poprzedniku.
Druga połowa płyty zaczyna się od "Surfacing for Air" który jest krótkim interludium o podobnym charakterze jak "Into The Abyss", ale o zdecydowanie bardziej rozwijającym się i ponurym charakterze płynnie przechodzącym do numeru zatytułowanego "Interstellar" mogącym już samym tytułem kojarzyć się z filmem Christophera Nolana. Elektroniczny, pulsujący w przestrzeni wstęp z kolei mruga do znakomitej ścieżki dźwiękowej Hansa Zimmera, znakomicie rozwija go powolny gitarowy riff i delikatny, narastający rytm perkusji. Panowie jednak nie uderzają, bawią się klimatem, stawiają na przestrzeń i ambientowe zwolnienia intrygująco rozwinięte zarówno gitarami jak i perkusją, aż do ostrzejszego finału. W następnym noszącym tytuł "Orbiting Jupiter" wracamy bliżej piątej planety naszego układu słonecznego gdzie wita nas jazzująca, potężna ściana klawiszowych dźwięków, przechodzącą w wietrzny, wręcz deszczowy i smutny pasaż, by po wybrzmieniu przejść w najdłuższy na płycie, finałowy "Return Voyage". To także najbardziej progresywny numer albumu - począwszy od dusznego wstępu przerywanego mocnym, surowym uderzeniem gitarowego riffu i perkusji, przez kroczące, niepokojące rozwinięcie znów kojarzące się trochę z muzyką Zimmera do wspomnianego filmu Nolana, następnie mocniejsze alternatywnie brzmiące rozpędzenie skontrastowane delikatnym ambientowym zwolnieniem, które po chwili znów narasta, by znów się wyciszyć i na sam koniec znów zacząć przyspieszać.
Ciężko mi oceniać najnowszą płytę z perspektywy poprzednich wydawnictw, bo ich nie słyszałem. Niewątpliwie jest to płyta intrygująca, o wyrazistym, gęstym brzmieniu, aczkolwiek pod względem patentów i melodyki nie prezentująca niczego nowego. Słucha się jej dobrze, ale nie ma poczucia zachwytu czy dokopywania się smaczków pomiędzy jak choćby w LLNN. Jest to to także pod tym względem granie bardziej przystępne, nastawione na mieszankę post-rocka z alternatywą, co słychać zwłaszcza w bardziej energetycznych fragmentach, które dałoby się fajnie przerobić na piosenki, gdyby dodać do nich wokal. Niecałe czterdzieści minut mija szybko, ale u mnie pozostawia uczucie niedosytu - być może jest to kwestia zbyt gęstego brzmienia (choć niewątpliwie ciekawego) jak na typ grania reprezentowany przez SOAC, albo jakiegoś niezdecydowania grupy co do kierunku, bo ambientowe zwolnienia zdają się miejscami kłócić z bardziej gitarowym graniem. Może jestem znów trochę zmęczony takim graniem, a może faktycznie jest to materiał ciekawy, ale niestety bardzo nierówny. Mimo to warto go sprawdzić i ocenić samemu.
Druga połowa płyty zaczyna się od "Surfacing for Air" który jest krótkim interludium o podobnym charakterze jak "Into The Abyss", ale o zdecydowanie bardziej rozwijającym się i ponurym charakterze płynnie przechodzącym do numeru zatytułowanego "Interstellar" mogącym już samym tytułem kojarzyć się z filmem Christophera Nolana. Elektroniczny, pulsujący w przestrzeni wstęp z kolei mruga do znakomitej ścieżki dźwiękowej Hansa Zimmera, znakomicie rozwija go powolny gitarowy riff i delikatny, narastający rytm perkusji. Panowie jednak nie uderzają, bawią się klimatem, stawiają na przestrzeń i ambientowe zwolnienia intrygująco rozwinięte zarówno gitarami jak i perkusją, aż do ostrzejszego finału. W następnym noszącym tytuł "Orbiting Jupiter" wracamy bliżej piątej planety naszego układu słonecznego gdzie wita nas jazzująca, potężna ściana klawiszowych dźwięków, przechodzącą w wietrzny, wręcz deszczowy i smutny pasaż, by po wybrzmieniu przejść w najdłuższy na płycie, finałowy "Return Voyage". To także najbardziej progresywny numer albumu - począwszy od dusznego wstępu przerywanego mocnym, surowym uderzeniem gitarowego riffu i perkusji, przez kroczące, niepokojące rozwinięcie znów kojarzące się trochę z muzyką Zimmera do wspomnianego filmu Nolana, następnie mocniejsze alternatywnie brzmiące rozpędzenie skontrastowane delikatnym ambientowym zwolnieniem, które po chwili znów narasta, by znów się wyciszyć i na sam koniec znów zacząć przyspieszać.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki
uprzejmości Creative Eclipse PR. Recenzja przedpremierowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz