sobota, 26 maja 2018

Weekend Węgierski: Thy Catafalque (14): Geometria (2018)



























Na nowe płyty takich muzyków jak Tamas Katai czeka się z niecierpliwością, gdy tylko zostanie podana informacja, że nadchodzi jego nowe wydawnictwo. W tym roku padło na jego macierzysty projekt, czyli Thy Catafalque, który od początku istnienia przeszedł wiele zmian i ewolucji. Najnowszy pełnometrażowy album jest ósmym krążkiem i można powiedzieć, że jest to płyta łącząca dwa ostatnie wydawnictwa, czyli "Sgùrr" i "Meta" z początkami projektu. W czternastej odsłonie podcyklu Weekendu Węgierskiego poświęconego Tamasowi i Thy Catafalque, który jak pamiętacie obejmował też projekty poboczne, sprawdzimy jak stare i nowe tworzy niesamowitą geometryczną całość...

Jak zwykle u Tamasa duże znaczenie ma grafika na okładce. Tym razem postawił na hipnotyczne okręgi, które wręcz zdają się okręcać wokół własnej osi tworząc jakiś rodzaj orbity, a widzimy na okładce tylko część okręgów składających się na obraz. Może też się kojarzyć z powierzchnią poczciwej płyty winylowej, ale temu przeczy jeden punkt, który jest poza pulsującymi okręgami. Do tego wszystkiego ta niepokojąca zieleń i świetnie wpisane drobnymi literkami informacje składające się na nazwę i tytuł oraz osoby, które złożyły się na tym wydawnictwie na zespół Tamasa Katai.

Zaczynamy od "Hajnali Csillag" czyli od "Gwiazdy porannej", która wita nas ambientowym wstępem mogącym kojarzyć się z solową płytą Tamasa "Erika Szobaja", po chwili jednak całość delikatnie przyspiesza jazzując, synkopową perkusją. Następnie dołączają skrzypce i unoszący się w przestrzeni klawiszowy, melodyjny ton. Zaskakujące w tym utworze jest bardzo ciepłe brzmienie, które fantastycznie się rozwija i wprowadza w kolejną podróż węgierskiego barda. Narracja prowadzona w numerze przywodzi z kolei trochę na myśl opowieść arlekina z "Tűnő idő tárlat", a jeszcze piękniej robi się gdy na finał dołączają ostre gitary nadając mu zadziorności i uwydatniając jego progresywny charakter, cudownie dopełniony świetnym wokalem Martiny Veroniki Horváth.

Wnętrze komnaty to gigantyczny kwadrat,
toczący się w świat,
śpimy pośród jego komórek w ciemnościach,
tańcząc w czerwieni, tańcząc w czerwieni (...)

Wraz z wyciszeniem następuje zmiana klimatu na znacznie ostrzejszy, bliższy black metalowej i awnagardowej stylistyce pierwszych płyt potężny i jakże znakomity "Szamojéd freskó" przefiltrowany przez mocne, bardzo melodyjne i progresywne tempo mogące kojarzyć się z norweskim Ihsahnem do którego jest tutaj bardzo blisko. Kapitalny jest tutaj także tekst mówiący o naszym znaczeniu, przyrównanym zresztą do ziarna spadającego w ziemię, pośród ogromu wszechświata, który warto (oczywiście w moim tłumaczeniu) przywołać w całości:

Nic więcej nie istnieje, 
tylko stożek i piramida.
Strach się wyłamuje
z zasadzki ciała.

Wiedza jest bezwartościowa,
jestem niczym.
Moje suche nasiona wirują,
w dół pełen czarnego błota.

W lustrze nieprzeniknionych przestrzeni
i cichych sal
gdzieś za Księżycem.
Tam właśnie się znajdujesz...

Po nim następuje płynne przejście do elektronicznego, odrobinę dyskotekowego wejścia do utworu "Töltés", który po chwili przechodzi w świetny pulsujący ambient przepięknie połączony z wokalem Horváth. Pod względem klimatu jest tutaj znacznie chłodniej, niepokojąco i bardzo filmowo, a zarazem orzeźwiająco po intensywnej dawce ciężaru poprzednika. Tu także mruga się oczkiem do innych projektów Tamasa, a zwłaszcza w moim odczuciu, do bardzo udanego Neolunar do którego mam nadzieję jeszcze wróci. Nawet słowa utworu zdają się to potwierdzać, bo tym razem nie mamy do czynienia z Tamasową poezją śpiewaną, a krótkim opowiadaniem podobnych do tych z Neolunar czy jego drugiego sygnowanego swoim nazwiskiem krążka "Slower Structures". Bohater liryczny, być może nawet sam Katai śni o tym jak wraca do swojego rodzinnego Makó i obserwuje topole rosnące wzdłuż drogi. Jakże piękne jest przyrównanie tych drzew do strażników zbłąkanych dusz, jakże niesamowicie brzmi tutaj stwierdzenie, że gdy skończy się świat, także dla naszego bohatera lirycznego, pośród nich odnajdzie swój spokój i swój dom już na zawsze. W instrumentalnym numerze znajdującym się na czwartej pozycji i noszącym tytuł "Gőte" wracamy do żywszego grania, jednakże nie następuje atak ostrych gitar, a raczej pulsującej, niezwykle smakowicie pomyślanej jazzującej struktury, która wspaniale zazębia się z elektronicznym tłem, szybką soczystą perkusją i przepięknymi dźwiękami saksofonu. Po prostu mistrzostwo.  


Ostrzej robi się ponownie w znakomitym "Sárember", który zachwyca soczystym brzmieniem i progresywnym, zmieniającą się niczym w kalejdoskopie melodyką i fantastycznym, szybkim, a zarazem niezwykle przebojowym tempem. Na szóstym miejscu znalazł się z kolei króciuchny, bo zaledwie dwu i pół minutowy "Hajó", czyli "Okręt". Następuje uspokojenie ambientową przestrzenią bliską wręcz temu co Tamas prezentował na Darklight uzupełnione skrzypcowymi zagrywkami i czystym męskim wokalem śpiewającym o tym, że należy swoją łodzią żeglować przez meandry życia nie bacząc na problemy i na to, że gdzieś czeka nas koniec zwiastowany przez deszcz, który również napędza otaczający nas świat do nieustannego odradzania się i szukania promieni słońca. Mocne i piękne. Po nim wracamy w znacznie cięższe rejony, ponownie bardzo bliskie estetyce black metalowej, zwłaszcza w części wokalnej, ale kapitalnie skontrastowane zwolnieniami i kolejnymi rozbudowaniami motywu. "Lágyrész", bo o nim mowa, stanowi idealny przykład łączenia starszej estetyki Thy Catafalque z ostatnimi wydawnictwami. Po prostu majstersztyk. Pozostając w cięższym graniu przenikamy do kolejnego niezwykle udanego numeru, czyli "Sík" charakteryzującego się mrocznym, ale i podniosłym klimatem, ponownie przypominając trochę album "Tűnő idő tárlat". W kolejnym utworze zmieniamy atmosferę i wracamy do lżejszych, płynących przestrzeni z początku płyty ze znakomitym wokalem Martiny. "Balra a Nap", czyli "Na lewo od Słońca" charakteryzuje się niezwykłym jak na Tamasa ciepłem i ogromną dawką przebojowości, znakomicie podkreślanej progresywnymi naleciałościami i fantastyczną partią instrumentalną. Szkoda tylko, że nie pozwolono mu wybrzmieć samemu i zastosowano metodę wyciszania.

Kapitalny jest następujący po nim przedostatni "Tenger, tenger", czyli "Morze" zaczynający się od mrocznych, niepokojących dźwięków skrzypiec kojarzących mi się trochę z twórczością Saint-Seansa, a następnie płynnie przechodząc w kolejną porcję dźwięków chłodnych, ale zarazem zachwycających pięknym, ciepłym brzmieniem, niezwykłej urody atmosferą i filmowo-teatralnym klimatem tak lubianym, jak się okazuje, przez Tamasa. Równie cudny jest tutaj tekst, który ponownie przywołuje morskie tonie i fale, jak również góry, które pojawiały się na dwóch ostatnich albumach Thy Catafalque. Niezwykły tutaj jest też jego ogromny kontrast w stosunku do tego, do czego przyzwyczaił nas Tamas, bo po raz chyba pojawia się w nim wymiar całkowicie optymistyczny i niezwiązany z przemijaniem!

I od fal, które rozumiesz,
możesz zawsze sięgnąć po mrok,
lecz świata wyobraźnia,
wyobraża jedynie dzień i noc.
Przeze mnie, jeśli musisz,
wyobrażam sobie więc Ciebie,
fale, które rozumiesz,
by promienie Słońca były na wyciągnięcie ręki,
fale, które rozumiesz,
promienie słoneczne zawsze przyjdą do Ciebie.

Spójrz tylko w górę.

W finałowym "Ének a búzamezőkről" ("Piosenka o polach pszenicy") następuje kolejny zwrot brzmieniowy, ponownie w kierunku ostrego gitarowego grania, co ciekawe mocno zakorzenionego w w dusznej, death metalowej stylistyce, ale ze sporymi naleciałościami progresywnego podejścia, co trzeba przyznać znakomicie Thy Catafalque wychodzi i przypomina swoją pomysłowością czasy Gire. Potężny muzycznie kawałek pod względem lirycznym wraca jednak do smutnych i tęsknych spojrzeń za czymś czego już nie ma pośród nas. Z jednej strony może to być opowieść o polach, na których już nie rośnie pszenica, a z drugiej wyrażenie tęsknoty za dawno utraconą kochanką o włosach przyrównanych do pól pełnych pszenicy mieniących się w słońcu, które jeszcze niedawno dawało nadzieję. Z całego tekstu zaś najbardziej podoba mi się fragment: (...) Sosnowy księżyc śpiewa, a jego melodia krąży wokół(...) - urzekające.

Ocena: Pełnia
"Geometria" to wyjątkowy album w twórczości Thy Catafalque. Jest nie tylko dopracowany kompozycyjnie, czy brzmieniowo i to bodaj najmocniej i najsolidniej ze wszystkich dotychczasowych, ale także ze względu na ogromne zróżnicowanie materiału pod względem stylistycznym i przy tym spójny. Cięższe, black/deathowe fragmenty zgrabnie przenikają się z lżejszymi, nie tylko ambientowymi momentami, ale też tymi jazzującymi (!), bardziej nastawionymi na progresję czy post-rockową przestrzeń. Ten album to klamra między wszystkimi etapami twórczości nie tylko Thy Catafalque, ale także samego Tamasa Katai, czyli człowieka, który ma głowę pełną pięknych dźwięków i przejmujących opowieści o tym, co znajduje się po drugiej stronie, ale również, co się okazało właśnie na tym albumie, nie tylko - optymistyczne nuty czy liryki to wszak wyjątkowe zaskoczenie. Wreszcie, to płyta, która naprawdę cieszy swoją zawartością, której słucha się z nieukrywanym entuzjazmem i naprawdę chce się do niej wracać, a przy tym najbardziej przystępna - co mam nadzieję zaowocuje przyciągnięciem uwagi także tych, którzy jeszcze się z Tamasem i jego muzycznym światem nie spotkali. Wstyd nie znać!


Wszystkie teksty w tłumaczeniu własnym. Całej płyty można posłuchać 
na przykład na youtubie wytwórni Season of Mist.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz