sobota, 12 maja 2018

Piniol - Bran Cocou (2018)


Są takie płyty w których można się zakochać od pierwszego spojrzenia na okładkę. Kolorowa, pełna ptaków i owadów grafika znajdująca się na najnowszej płycie francuskiego kolektywu Piniol robi wrażenie. A w połączeniu z różnobarwną stylistycznie i awangardową muzyką to wrażenie jest jeszcze większe - zwłaszcza, że płyta nie należy bynajmniej do krótkich...

Piniol to septet pochodzący z Lyonu będący wypadkową połączenia dwóch zespołów Poil i Ni. Jak sami podkreślają w nazwie wspólnego przedsięwzięcia jest żart słowny, który wiąże się z fracuskim slangiem - nie do końca wiem o czym mowa, ale przypuszczam, że może to mieć związek ze znaczeniami poszczególnych słów. Poil to po francusku włosy, ni to najzwyklejsze nie, a z kolei piniol to po prostu pinia. Idąc tym tropem: nie owłosiona pinia, a z racji ptaków na świetnych grafikach wychodzi nam nieopierzona pinia. Nie wiem na ile dobrze kombinuję, ale pasuje to do siebie, bo muzyka jest pokręcona i zróżnicowana, trochę nieopierzona ale jednocześnie i co istotne, bardzo spójna. 

Skład Piniol składa się z siedmiu panów którzy rozkładają się, jak można się dowiedzieć z notki prasowej, po równo na scenie: trzech z lewej, trzech z prawej i jeden z nich w środku (w tym wypadku mowa o klawiszowcu). I tak na zespół składa się: śpiewający klawiszowiec Antoine Arnera, śpiewający basista Boris Cassone, śpiewający perkusista Guilhem Meier, śpiewający gitarzysta Anthony Béard, śpiewający gitarzysta François Mignoit, drugi śpiewający basista Benoit Lecomte oraz drugi perkusista Jean Joly. Razem tworzą muzykę, która wymyka się klasyfikacjom i szufladkowaniu obierając kurs na zabawę brzmieniem i stylistyką, minimalizmem i maksymalizmem, prostotą i szaleństwem. Zanim jednak przejdziemy do muzyki na którą składa się siedem numerów o łącznym czasie prawie siedemdziesięciu minut (!) należy zrobić rzut oka na grafiki. 

Okładkowa daje doskonałe wyobrażenie z tym, co będziemy mieć do czynienia. Ptaki na okładce nie należą bowiem do żadnych znanych nam gatunków, choć bez wątpienia są to ptaki egzotyczne. Ten na pierwszym planie nie dość, że ma sześć szponów to zdaje się dominować nad innymi, równie przedziwnymi pobratymcami czy zamieszkującymi obok owadami. Są tu ptaki małe i średnie, o sporych grzebieniach i nastroszonych piórach, a w jednym gnieździe wyraźnie odznaczają się oczka, które któryś gatunek musiał przynieść dla swoich piskląt. Są też ptaki drapieżne i o wyraźnych skłonnościach kanibalistycznych - niebieski wyraźnie atakuje tego różowego znajdującego się pod dorodnym liściem z dużą i dziwną odmianą mrówki lub jakiegoś turkucia podjadka. Inny zaś nie bacząc na swoje rozmiary pochłania biedną dżdżownicę, która ze strachu aż oplotła się między jego ciałem. W środku koncept zostaje rozwinięty jeszcze bardziej. Pojawiają się inne gigantyczne ptaki, także takie o zdecydowanie antropomorficznych kształtach gdyż jeden z nich ma zdecydowanie kobiece kształty i atrybuty, inny fioletowy nie dość że zachowaniem przypomina psa i potrafi się tylnim szponem podrapać za uchem, to jeszcze niczym kotem liże swoje ciało czy też raczej... robi sobie dobrze dużym języczkiem wysuwającym się prosto z dzioba. Do tego ogromne opancerzone owady przypominające stonogi i kwiaty o kształcie serca, które zamiast pręcików mają wielkie łypiące niebieskie oczy. Oczywiście jest też gniazdo pełne oczek czekających na konsumpcję. Z tyłu zaś grafika przedstawia zachód słońca na wyspie tajemniczych ptaków gdzie podobny do tukana stwór wysuwa spomiędzy dzioba rozwidlony język, a uwagę zwracają wielkie zębiska wyzierające spomiędzy tegoż, dwie słodkie papużki nierozłączki dzielą się stonogą. Nieco niżej inna papugo podobna istota właśnie pochłania główkę swojej koleżanki, która jeszcze ocieka posoką z wyrwanego korpusiku i ścięgien. Tak, tak to brzmi nieco makabrycznie, ale świetnie łączy się z pokręconym muzycznym światem na jaki postawili panowie z Piniol.

Zaczynamy od ponad czernastominutowej suity "Pilon Bran Cocou", która zaczyna się od dźwięku przypominającego włączenie jakiejś misternej maszynerii do której po chwili dochodzi rozbudowana sekcja perkusyjna i basowe, rozedrgane pomruki. Wszystko rozkręca się powoli przywodząc na myśl wczesne King Crimson zmieszane z tym z okresu "Vrooom". Później szaleństwo rozkręcania się nieco stabilizuje i robi się ciepło, bardzo progresywnie i soczyście. Sam tytuł można by przetłumaczyć jako kokosowy tłuczek i rzeczywiście przypomina to trochę strącanie kokosów z palm, które rozbijają się na głowach słuchaczy, tudzież ptaków z przedziwnej dżungli przez którą się właśnie zaczęliśmy się przedzierać. Utwór pulsuje ostrymi zagrywkami, zmianami tempa i dziwną, rozedrganą między jazzem a rockiem aurą. "Pogne" na pozycji drugiej trwa o połowę mniej i od razu wżera się w słuchacza ostrą mieszanką gitar, pokręconym tłem i rozbudowaną perkusją (co istotne wyraźnie słychać brzmienie dwóch zestawów). Panowie bawią się specyfiką zestawienia swoich instrumentów i co rusz zmieniają konfigurację od mocniejszych rockowych rozwinięć, aż po skoczne, mające w sobie sporą egzotykę lżejsze i pulsujące fragmenty, które płynnie przechodzą w klawiszowo-gitarowe pasaże.

Panowie też ucztują...


Nieco ponad czterominutowy i najkrótszy na płycie "Mimolle" zaczyna się od surowego basu i perkusyjnego wejścia o bardziej post-rockowym, nieco noise'owym charakterze i po chwili eksploduje w ponownie nieco King Crimsonowe dźwięki, znów odznaczając granice poszczególnych instrumentów, które kapitalnie się wzajemnie rozbudowują i uzupełniają. Jeszcze ciekawszy jest ponownie ponad czteranstominutowy "Shô Shin" który swoją rozedrganą, rozszalałą strukturą kojarzy się z walką jaką ptaki codziennie odbywają między drzewami i w tym wypadku palmami o swój byt. Nie ma tu miejsca na nudę, bo panowie dbają by tempo się zmieniało i fabularnie ciągnęło całą okładkową historię, tak wiec obok szybszych i rozbudowanych fragmentów co rusz pojawiają się psychodeliczne rozciągnięcia, gdzie instrumenty niemal się ze sobą kłócą, funeralne zjazdy i kolejne przepierzenia gdzie dosłownie widzi się lecące pióra, bryzgającą krew i słyszy skrzek lub pisk ptaszków i ptaszysk.

Druga połowa płyty właściwie już dawno się zaczęła, ale niech będzie że tą zaczyna "Francois 1er". Pod dziwnym kryptonimem ukrywa się nieco ponad dziewięciominutowy kawałek, który zaczyna się tam, gdzie wyciszył poprzednik - od szumu. Rozwija się on wietrznie, niespiesznie i noise'owo oplatając słuchacza niczym dżdżownica znajdująca się na okładce. Wraz z perkusją elektronika nieco zmienia się i dołącza do tego niepokojący gitarowo-basowy riff po czym całość znów wybucha do ostrzejszych nacechowanych progresywnym polotem i hałaśliwym, nieco teatralnym rozedrganiem i rozkrzyczeniem poszczególnych partii. Kolejny, czyli "Kerberos" intensywnym wjazdem kontynuuje rozszalały finał poprzednika i tylko nieznacznie go wycisza niepokojącym zwolnieniem, które po chwili znów czaruje King Crimsonowymi zgrzytającymi kontrastami niczym z albumu "Larks Tongues In Aspic", co dodaje dodatkowego smaczku ekspresyjnym grafikom i misternym konstrukcjom na jakich skupiają się muzycy. Finałowy "Orbite" to z kolei dwunastominutowy kolos, który wycisza po dwóch poprzednich spokojnym, elektronicznym początkiem, który po chwili rozwija się z delikatną akustyczną gitarą i perkusyjnymi uderzeniami, które progresywnie i niespiesznie rozkładają się w powolny pejzaż, jakbyśmy obserwowali tajemniczą dżunglę z dużego, kosmicznego dystansu. Mniej więcej do połowy to najspokojniejszy fragment albumu, bo nagle wszystko gęstnieje, przyspiesza i wyraźnie ciemnieje kolejnym ostrym wjazdem choć utrzymanym w powolnym, bardzo smutnym jakby pożegnalnym, konduktowym i funeralnym tempie w którym zostajemy do samego końca. Istny potwór, który nie boi się nikogo i niczego.

Ocena: Pełnia
Piniol tak naprawdę nie odkrywa w obranych stylistykach nic nowego, ale gra atrakcyjnie i zróżnicowanie, a przy tym bardzo solidnie. Mimo długości materiału nie ma tutaj zbędnych dźwięków, ani mielizn. To kolorowa, bardzo nieoczywista i zróżnicowana dźwiękowa dżungla o precyzyjnym pomyśle, abstrakcyjnym poczuciu estetyki i specyficznym, groteskowym humorze wbudowanym tak w grafiki, jak i w samą muzykę. Wielbiciele takich awangardowych, pachnących lekko retrospojrzeniem dźwięków będą zachwyceni, sam się przy tej muzyce bawiłem wyjątkowo dobrze choć wolałbym, by więcej było w tym graniu własnego niż przebudowywania tego, co znane jest z King Crimson czy nawet Weather Report (choć w tym wypadku zabrakło jeszcze sekcji dętej). Podsumowując, to jedna z tych płyt od których trudno się oderwać, o ekstatycznych rozwinięciach i pełnym czystej, nieposkromionej energii i miłości do grania.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz