Jednym z pierwszych zespołów, które przysłało mi płytę do recenzji był białostocki Northern Plague. Od tekstu o epce "Blizzard of the North" minęło nieco ponad sześć lat, a na naszych łamach pojawiły się następnie trzy wywiady z chłopakami oraz recenzja debiutanckiego pełnometrażowego albumu "Manifesto" od którego minęły już trzy lata. Pierwotnie jego następca miał pojawić się na jesieni zeszłego roku, tymczasem pojawił się latem. Drugi album Northern Plague jest jeszcze bardziej posępny i ponury niż jego poprzednik...
Jeśli epka była śnieżkiem, a debiutancka płyta śnieżycą, to najnowszy album jest już zamiecią. Zanim jednak jeszcze puści się płytę, warto zwrócić na grafikę, która może do szczególnie atrakcyjnych nie należy, ale mieszcząc się w ramach gatunku robi ogromne wrażenie. Utrzymana w czerni i bieli zawiera grafikę prezentującą postacie rozkładających się ciał ludzkich w pozach odnoszących się do różnych ludzkich skaz, grzechów i wypaczeń, także tych związanych ze społeczeństwem i historią. Najwięcej pola do popisu przy próbie interpretacji daje środkowa postać na tle czarnej piramidy - płonąca dłoń łączy się z czymś co może być odrzuconym przez człowieka bóstwem, być może nawet chrześcijańskim, a także z czarnym elementem mogącym być podpaloną flagą. Do tego gwałt (być może nawet jednopłciowy i w dodatku nekrofilski), morderstwa, tajemne pakty, ogólna deprawacja, zgnilizna i rozpad. Równie mocna jest tylnia część, gdzie umieszczono upadłego anioła (?), trupa z karabinem i wężowe niemal dosłownie wijące się cielska. Odpowiedzialny za okładkę rosyjski artysta Vergvokte użyczył także swoich niejednoznacznych obrazów do książeczki i świetnie komponują się one zarówno z zawartością dźwiękowa płyty, jak i mocnymi tekstami skupiającymi się na postępującej degradacji społeczeństwa.
Northern Plague jako zespół wyraźnie rozwinął się pod względem brzmienia i kompozycji. O ile epkę charakteryzowało szybkie i dość melodyjne granie z pogranicza death/black metalu, a na "Manifesto" dominowało gęste, ciężkie niemal sludge'owe tempo, o tyle na najnowszym panowie poszli jeszcze dalej, uwypuklając jeszcze bardziej atmosferę, wspomnianą już posępność i ponury nastrój, nieznacznie udając się w rejony doom metalowe, a nawet - w finałowym numerze - progresywne rejony (które bardzo wyraźnie były już słyszalne na "Manifesto"). Panowie nie bawią się w introdukcje, ozdobniki, akustyczne wstępy czy orkiestrowe plumkanie, które w ostatnim czasie zaczęło być niezwykle modne w death i black metalu, tylko od razu przywalają z grubej rury otwierającym płytę "Blindsight". Bardzo surowy riff, niespieszne doomowe tempo i takaż perkusja oplata powoli niczym mgła, a następnie robi się jeszcze bardziej duszno. To, co zwraca uwagę to zepchnięcie brzmienia w rejony, które mogą przypominać krypty - na pewno nie jest tak soczyście jak na poprzedniku, ale paradoksalnie to właśnie jeszcze bardziej wzmocniło surowość materiału i jego ponury klimat. Tekst zdaje się nawiązywać do gry ze Śmiercią ze słynnego filmu Bergmana "Siódma Pieczęć" z tą różnicą, że zamiast szachów gracz, czyli człowiek jest zmuszony do rzucania kośćmi w celu wybrania swojej ścieżki - życia lub śmierci. W obu przypadkach zostanie zmuszony do błądzenia po omacku.
W tym samym dusznym tempie, ale jednocześnie jeszcze szybszym utrzymany jest bardzo dobry "Rites Of the Devourer". Riffy przenikają się ze sobą tnąc zatęchłe powietrze krypty do której wchodzimy razem z dźwiękami chłopaków, solówki przypominają jerychońskie trąby zwiastujące koniec wszelkiego istnienia, a tekst o podróży ludzkiej duszy przez nicość przyrównanej do rytuału przejścia (nie tylko na drugą stronę) potrafi wywołać ciarki. Płynne przejście do numeru trzeciego zatytułowanego "Crown For Fools", który nawet na moment nie zwalania tempa. Szybkie riffy, łomocząca odbijająca się od ścian perkusja i klimatyczne wstawki potęgujące atmosferę pomiędzy kolejnymi uderzeniami. Do tego tekst o pożądaniu złota, kosztowności, a nade wszystko zwycięstwa nad wrogami, także religijnymi, a wreszcie zadufaniu w swojej osobie, co podkreślone zostało w ostatnich słowach: "Moja korona jest zbyt złota, by mogła spaść..." - czyż nie tego najbardziej obawiają się politycy (ale także zwykli ludzie), którzy są właśnie takimi głupcami? Nieco spokojniej i wietrzniej robi się w utworze "The Day After". Black metal znakomicie przenika się tutaj z doomowym, pochodowym tempem i buduje atmosferę pod kolejny kawałek, czyli "Man Of Glass". Marszowa perkusja i szybki riff nie uderzają od razu, oplatają i poruszają swoją duchotą i progresywnymi naleciałościami. Tekstowo wyraźnie nawiązuje się tutaj do słów znanych z Księgi Koheleta, a mianowicie: marność nad marnościami i wszystko marność (łac. Vanitas vanitatum et omnia vanitas) gdzie owa marność została sprowadzona do tytułowego człowieka ze szkła. Człowieka, który stracił wszystko i poddał się Śmierci, albo innej istocie, która zabrała go ze sobą.
Do żądzy kosztowności, ale także niekoniecznie ziemskich, ale na pewno zakazanych rozkoszy (i nie tylko, bo morderstwo raczej do takich należeć nie powinno) wracamy w powolnym "Vainglory Altar". Pod względem stylistycznym chłopacy zbliżyli się tutaj do swoich początków, ale jest znacznie ciężej i zdecydowanie nie tak melodyjnie, choć solówka próbuje ten ponury, smutny obraz nieco ocieplać. Promyczek nadziei pojawia się jednak także w ostatnich słowach tekstu: "Zrzuć maskę swojej słabości i spójrz w swój strach/Nawet jeśli przegrasz, porażka będzie tylko Twoja". W siódmym noszącym tytuł "Workphetamine" przyspieszamy najbardziej na całej płycie. Przedstawiony tutaj świat jest nam wszystkim dobrze znany: pracoholizm, wyścig szczurów i wieczny pęd za pieniądzem, złudnym szczęściem, aż po grób. Do dusznego, powolnego funeralnego brzmienia wracamy ponownie w przedostatnim "Drowned" gdzie nasz bohater (a tym samym każdy z nas) postanowił się w pewnym momencie poddać. Tu również panowie flirtują z doom metalem i progresywną rozbudowaną konstrukcją, wyraźnym budowaniem napięcia i atmosfery, co wychodzi im całkiem nieźle. Kończący płytę "Prison Of Forms" potwierdza te spostrzeżenia - powolny wstęp, mocne uderzenie i rozwijanie poszczególnych struktur. Tu także nawiązuje się w tekście do etykietek, reguł i założeń, które zniewalają każdego z nas, doprowadzając do szaleństwa i ostateczności. Pesymistyczny jest wymiar tego utworu, bo bohater liryczny najwyraźniej nie wytrzymał presji i skończył sam ze sobą, a w konsekwencji poniekąd cofając się do początku swojej podróży. Jeśli bowiem na początku płyty wkracza do krypty wraz ze swoją śmiercią, to przez większość czasu obserwuje co go do niej doprowadziło. Może trochę naciągane, ale mające sens i mocny, bardzo jasny przekaz.
Najnowszy album Northern Plague nie należy do płyt przystępnych, przebojowych ani przełomowych. W gatunkach w jakich obracają się tutaj chłopaki powiedziano i zagrano już wszystko i nie będę ukrywał, że w dużo ciekawszy sposób. Podziwiam jednak upór i konsekwencję w budowaniu czegoś, co można nazwać własnym stylem. Do perfekcji i płyty, która naprawdę może namiesza nie tylko na polskiej i światowej scenie jeszcze jednak daleko. Płyta jest zbyt ponura, zbyt pesymistyczna nie tylko w warstwie graficznej czy tekstowej, ale także brzmieniowej. Zdecydowanie zabrakło mi na niej mocy i siły, która charakteryzowała pierwszy pełnometrażowy album. "Scorn The Idle" to smutny zapis postępującej degradacji społeczeństwa i dążenia do samozniszczenia, który nie wybija się ponad przeciętność. Nie ma tutaj silenia się na oryginalność, zaskoczenia ani próby przesuwania granic - to materiał solidny, ale niestety również nie porywający i wpisujący się w syndrom drugiej płyty. Nie oznacza to jednak, że przechodzę na stronę tych, którzy od początku wylewają na Northern Plague kubły pomyj. Wierzę, że chłopaków stać na znacznie więcej i kolejny materiał będzie po prostu lepszy. Ocena: 7,5/10
Fragmenty tekstów w tłumaczeniu własnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz