środa, 30 sierpnia 2017

Djent Me X: Make Them Suffer, Thy Art Is Murder















W dziesiątej odsłonie "Djent Me" przyjrzymy się dwóm świeżynkom od Make Them Suffer i Thy Art Is Murder - dwóch kapel, które fanom nisko strojonego grania na pewno nie są obce. Jedna jeszcze bardziej złagodziła swoje brzmienie, a druga swój najlepszy okres ma wyraźnie za sobą. Nie oznacza to jednak, że albumy o których dzisiaj będzie są złe, bo według mnie są naprawdę niezłe, ale wyraźnie czuć na nich zadyszkę i próby podążania w rejony, które jakoś nie pasują do djentu, deathcore'u czy melodyjnego metalcore'u...


1. Make Them Suffer - Worlds Apart

Wydany pod koniec lipca trzeci album tej australijskiej formacji niektórych może dość mocno zszokować, bo w stosunku do dwóch poprzednich najnowszy krążek jest bardzo łagodny, a czasami wręcz flirtujący z muzyką pop. Ostatnie roszady w składzie też najwyraźniej musiały się na nim odbić, bo brzmienie płyty jest naprawdę zaskakujące.
Bardzo dobry jest początek płyty, czyli "The First Movement", który powoli się rozwija, a gdy przyspiesza wyraźnie słychać w nim bardzo lekkie wręcz popowe podejście: łagodniejszy klawisz i czysty żeński wokal (!) należący do nowej członkini, grającej na klawiszach właśnie Booka Nile. Nie oznacza to jednak, ze zrezygnowano z mocniejszego uderzenia: riffy są mocne i atrakcyjne, nie brakuje też growlu Seana Harmanisa. Spore zaskoczenie czeka w klawiszowym wstępie do "Uncharted" do którego po chwili dołącza nisko strojony, bardzo dobry riff. W kawałku nie brakuje świetnej melodyki czy ciężaru jednakże klawisze czy żeńska ścieżka dźwiękowa wydać się mogą totalnie zbędne, a nawet jeśli je zostawić to nie można się oprzeć wrażeniu przaśności zwłaszcza w zestawieniu z ciężkim riffem i growlem. Ciekawie wypada "Grinding Teeth", który może spodobać się z racji mroczniejszego klimatu, czy bardziej orientalnej melodii, a także świetnych riffów. Paradoksalnie jego najsłabszym ogniwem jest znów żeński wokal (podkreślmy czysty), który totalnie nie pasuje do tego typu muzyki. Perkusyjny wstęp i ostre riffowanie czeka w kolejnym utworze zatytułowanym "Vortex (Interdimensional Spiral Hindering Inexplicable Euphoria)" należącym do najciekawszych na płycie. Kawałek jest ciężki i bardzo chwytliwy, o dziwo nie przeszkadza w nim nawet bardziej popowy szlif klawiszy, który wyraźnie jest słyszalny w wolniejszej partii czy żeński wokal, który tutaj fajnie uzupełnia całość. 


"Fireworks" ze swoim gitarowo-klawiszowym wejściem wraca bardziej do stylistyki melodyjnego metalcore'u, który zaczął flirtować z popem, choć nie brakuje w nim ciężaru i bardzo atrakcyjnych gitarowych zagrywek. To taki kawałek, którego nie powstydziłoby się Periphery na swojej ostatniej płycie, z tą różnicą że Brytyjczycy mocno by nad nim jeszcze popracowali zastępując klawisze dodatkową partią gitary, a żeńskie wokale zastępując wysokimi harmoniami. Po nich wpada niespełna dwuminutowy "Contact" który swoim cieplutkim popowo-elektronicznym brzmieniem strasznie rozrzedza materiał na płycie i nawet nie próbuje wpisywać się w modną ostatnio formułę nawiązywania do lat 80, jest nijaki i zupełnie niepotrzebny. Tym bardziej, że po nim pojawia się bardzo udany "Power Overhelming" który znów brzmi jak wyrwany z twórczości Periphery (dziwnie znajomy riffing, bardzo podobna melodyka). Ciekawie wypada pokręcone klawiszowe tło, które nadaje mu jeszcze większej drapieżności i ostrzejszego szlifu. Bardzo atrakcyjnie wypada też niemal rapujący wokal Harmanisa, który przypomina o dawnej świetności nu-metalu.
Szkoda tylko, że kończy go niepotrzebna gitarowo-elektrroniczna wstawka, która totalnie do niego nie pasuje. Gitarowy ciężki riff uderza za to, jakby na pocieszenie, w rozpędzonym "Midnight Run" będącym jednym z lepszych numerów na płycie. Szkoda tylko, że podobnych utworów u wielu zespołów deathcore'owych czy djentowych było już całkiem sporo. Na koniec zostały jeszcze dwa kawałki: "Dead Plains" i "Save Yourself". Ten pierwszy wyłania się z ciszy całkiem mrocznie, a potem rozpędza się w znakomitym, ciężkim klimacie. Wieńczący płytę wraca do lżejszych i bliższych popowi zagrywek, co uwydatnia zbyt wyraźnie klawisz i żeński wokal i jego pretensjonalny, melancholijny finał.

Make Them Suffer wyraźnie na najnowszym albumie złagodziło swój styl i choć nie brakuje na nim bardzo udanych numerów czy fajnych rozwiązań to zaangażowanie wokalistki (grającej na klawiszach) mocno psuje efekt. Słychać, że panowie mieli na tę płytę inny pomysł, ale gdy posypał się dotychczasowy skład to został dokończony na szybko i byle jak. Ocena: 6/10


2. Thy Art Is Murder - Dear Desolation

Zostajemy w Australii, bo stąd pochodzi także Thy Art Is Murder, która wraca ze swoim czwartym albumem studyjnym. Warto odnotować, że do zespołu wrócił wokalista Chris "CJ" MacMahon, który po wydaniu "Holy War" postanowił poświęcić się swojej rodzinie. Co przygotowała jedna z najciekawszych i najbardziej rozpoznawalnych deathcore'owych formacji?
Jak zwykle u Thy Art Is Murder uwagę wpierw przyciąga grafika na okładce. Wilczyca, która ma wyraźną chrapkę na owieczkę, która raczy się jej mlekiem. Znakomity jest też tytuł, który świetnie uzupełnia się z poprzednikiem. Po wojnie przychodzi pustka, także ta psychiczna, a najnowszy album zdaje się do tej pustki zwracać. Kapitalnie otwiera ją "Slaves Beyond Death" w którym ciężar, ostre riffy, potężna perkusja i świetne tempo wbijają w fotel od samego początku. Tu nie ma owijania w bawełnę, słodkich klawiszy ani łagodzenia brzmienia - jest twardo, bezkompromisowo i brutalnie, czyli dokładnie tak jak powinno być w deathcorze. Odrobinę tylko wolniejszy jest "The Son Of Misery", czyli druga pozycja na płycie. Tu wyraźniej niż w pierwszym kawałku udaje się usłyszeć flirt z doomowymi tonami, bo zarówno tempo i duchota jest tutaj nie tylko mroczna, ale także wpisującą się w estetykę tego gatunku - z tą różnicą, że jest oczywiście dużo ciężej i bardziej brutalnie, a przy tym niezwykle miodnie. Świetnie wypada "Puppet Master" otwiera potężna walcowata perkusja i równie soczysty riff, a dalej jest jeszcze szybciej i potężniej. W wolniejszą i bliższą doomowej estetykę znakomicie wpisuje się równie udany numer tytułowy, w którym nie brakuje soczystych riffów, mocnej perkusji, rewelacyjnego growlu i świetnego tempa. Wolniejsze tempo czeka także w znakomitym "Death Dealer", który jest powolny i surowy, rozczulający jak owieczka i wściekły jak wilczyca z okładki. Rewelacja. 


Tempo nie siada w kolejnym kawałku noszącym tytuł "Man Is the Enemy", które znów jest szybkie, ostre, surowe i soczyste zarazem. W "The Skin Of the Serpent" wraca nieco duszniejsze i wolniejsze brzmienie, ale dalej jest ciężko i potężnie, a pomysłami można by obdarować kilka zespołów grających w tej stylistyce, z Make Them Suffer na czele, której zabrakło takiego pierdolnięcia jakie czeka na nowym albumie Thy Art Is Murder. Bardzo dobrze wypada także kolejne uderzenie pod postacią "Fire in the Sky", które stawia na mroczny klimat i ponure, powolne tempo, fantastycznie skonfrontowane wżerającym się w głowę rozwinięciem surowymi riffami i szybką perkusją. Bardzo udany jest niemal black metalowy "Into the Chaos We Climb" który fantastycznie łączy zarówno mrok jak i ciężar, duchotę i sporą dawkę melodyki. Nie odstaje także finałowy "The Final Curtain", który mam nadzieję nie jest zapowiedzią końca tej grupy.

Prawdopodobnie nie jest to najlepszy krążek Thy Art Is Murder i nie dorównuje swojemu poprzednikowi, ale nie da się zaprzeczyć, że jest to bardzo solidny materiał. Taki, który chce się młócić na ripleju, który cieszy i wchodzi bardzo gładko, w którym nie ma mielizn i zbędnych uproszczeń pod postacią słodkich klawiszy czy elektroniki. Śmiało można go też postawić obok bardzo udanych tegorocznych krążków Fit For An Autopsy czy Aversions Crown. Wielbiciele bardziej mrocznego deathcore'u, a przede wszystkim fani Thy Art Is Murder z całą pewnością będą zadowoleni, a ja nie mam wątpliwości, że jeszcze do niego wrócę. Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz