Sludge metal w moim odczuciu, podobnie jak post-metal dość szybko zaczął zjadać swój ogon i powielać założenia. Na szczęście są jeszcze zespoły, które potrafią w tej stylistyce zaskoczyć i nagrać naprawdę porządny album. Kanadyjski Bison to grupa, która istnieje od niemal jedenastu lat, a najnowszy album to ich piąty pełnometrażowy materiał, który nie dość, że świetnie brzmi to jeszcze zawiera ważny przekaz...
Nie jesteś oceanem. Nie jesteś twórcą pięknej kakofonii życia i śmierci, walki i destrukcji, kreacji i niezależności. Nie jesteś jedynym powodem istnienia istot żywych, przestrzegania planu i prostych reguł. Nie jesteś pożeniony z księżycem. Nie pozwalasz by Twoją mapą były konstelacje. Nie niszczysz miast, ani nie topisz jego mieszkańców. Nie obejmujesz złotych łanów świata ze spokojem z troską o swoje dzieci. Nie rozbijasz i nie pienisz fal o brzeg z furią i pasją. Nie jesteś niepowstrzymany, ani potężny. Nie jesteś potrzebny.
Płytę otwiera utwór "Until the Earth Is Empty" charakteryzujący się mocnym i gęstym brzmieniem zarówno ostrych gitar jak i potężnej, bardzo mocno wysuniętej na przód perkusji. Jest ponuro, wolno, ale i bardzo soczyście i energetycznie. Z jednej strony jest to kapitalny sludge, ale wprawne ucho już w tym kawałku wychwyci inspiracje klasycznym rock'n'rollem i bluesem. Nie ma w tym nic dziwnego, bo gitarzysta grupy przyznał, że podczas pisania tego albumu słuchał sporo Muddy'ego Watersa czy Howlin' Wolfa. Po mocarnym wejściu równie kapitalnie wtacza się "Anti War", który jest szybszy i jeszcze bardziej masywniejszy. Perkusja pędzi niemal na łeb na szyję, a riffy wżerają się w głowę i nawet jeśli podobnych w tym graniu się już słuchało na poprzednich płytach Bisona, YOBa czy innych kapel to nie można wyjść z podziwu jak świeżo, potężnie i surowo to brzmi. Tu także fantastycznie flirtuje się z bluesem co słychać w solówkach czy przejazdach gitar kończących frazy. Ciężej i wolniej robi się ponownie w równie niesamowitym "Drunkard", który poraża surowym riffem, tempem i niezwykłą (zwłaszcza jak na ten gatunek)... przebojowością. Sludge z całą pewnością nie jest muzyką, którą puszcza się w radiu, ale trzeba przyznać, że nie pamiętam kiedy ostatnio tak gładko wchodziło mi takie granie. Bardzo stylowe i miodne. Tempo i gęsta, niezwykła atmosfera nie siada w numerze zatytułowanym "Kenopsia", który wtacza się powoli w niemal drone'owym szumie, ale szybko przechodzi do rozbudowanego post metalowego budowania napięcia. Całość, nie dość że instrumentalna (szorstkie wykrzykiwane, czasem growlowane wokale w tym utworze nie występują) to istny muzyczny sztorm.
Jesteś pacjentem. Jesteś poddany kontroli. Masz zapewnioną opiekę, jesteś wyłączony z życia. Masz zapewnioną wszelką medycynę i zabiegi. Masz obowiązek przestrzegać protokołu i zachowywać zimną krew. Twoje najskrytsze pragnienia i osobowość zostaną ukształtowane. Będziesz pytany o każdy ból i myśl. Jesteś zależny od tych, którzy mają wiedzę. Jesteś bezradny. Jesteś zmęczony i przykuty do łóżka. Nie uczynisz sobie krzywdy i nikomu nie pomożesz. Jesteś monitorowany i uwięziony. Jesteś trzymany z daleka od innych. Jesteś zakażony. Jesteś chory. Sam siebie wprowadzasz w ten stan. Nie wiesz jak wyzdrowieć. Ty nie chcesz wyzdrowieć. My wiemy jak to uczynić.
W piątym "Tantrum" usypia się nieco czujność spokojniejszym wjazdem, ale już po chwili uderza się kolejną ścianą surowych, mających w sobie sporo z bluesa, riffów i mocnej, bardzo selektywnej perkusji. Fantastycznie wypada tutaj zwolniony instrumentalny pasaż w środku kawałka mający w sonie ogromną ilość mistycyzmu, nieco orientalnego szlifu i soczystą bardzo bluesową solówkę, która świetnie współgra z drugim surowym riffem wżerającym się głowę i prowadzącym do rozpędzonego rozwinięcia. Słuchając takiej muzyki ma się ochotę spalić na stosie wszystkich malkontentów wieszczących koniec gitarowego grania. W przedostatnim "Raiigin" wita nas niepokojąca gitara, a po chwili wtacza się perkusja i drugi riff o nieco post metalowej strukturze. Wraca wolne tempo, ale nadal jest surowo, tajemniczo i bardzo mocarnie zwłaszcza wtedy gdy następuje mocniejsze uderzenie i dołącza do niego rozhisteryzowany wokal. Robi wrażenie. Monumentalny jest także finał, czyli "Water Becomes Fire" w którym usypia się czujność wietrzną post metalową gitarą i spokojniejszą, lekko falującym rytmem wybijanym przez perkusję. Budowanie atmosfery w tym utworze jest ponownie niesamowite i za każdym odsłuchem przyprawiające o ciarki. Przełamanie jest tutaj ciężkie, ale utrzymane w dusznym i wolnym tempie.
Płyta nie należy do długich czy rozwleczonych ponad miarę, bo trwa tylko trzydzieści osiem minut (i siedem sekund), ale gdy tylko wybrzmi chce się ją puścić ponownie. To album, który się pochłania i słucha z nieukrywaną przyjemnością, mimo jego pozornej nieprzystępności. Gitarzysta i wokalista James Farwell powiedział, że to album o codzienności i dla każdego. Wraz z opisem tego o czym jest krążek nie sposób się z tym zgodzić. Płyta jest soczysta i surowa, niezwykle płynna i pełna, a przede wszystkim żywa. To niemal manifest umierającego świata i zniewolonych, kontrolowanych ludzi, którzy myślą że panują nad swoim światem i życiem, a tymczasem to świat lub jakaś istota wyższa panuje nad tą grupą ludzi, czy nawet jednostką. Te myśli przebijają się z każdego dźwięku i słowa, ale nie jednocześnie sprawia, że jest to płyta bardzo refleksyjna, wchodząca gładko, ale i bardzo gorzka - zupełnie jak świat w którym przyszło nam żyć i życie z którym się codziennie zmagamy. Ocena: 10/10
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Pelagic Records. Tekst zapisany kursywą zaczerpnięty z materiałów prasowych - w tłumaczeniu własnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz