Splity mają to do siebie, że chociaż zawierają muzykę różnych zespołów osadzonych w tym samym gatunku, co ważne nie będąc jednocześnie (zazwyczaj) kompilacjami, nie zawsze są ze sobą spójne i składają sie z kilku numerów, które są razem na płycie, ale wyraźnie słychać który zespół nagrał który kawałek. Duński LLNN, który debiutował w zeszłym roku udanym krążkiem "Loss" (u nas ostro potraktowanym przez naszego byłego redaktora Karola Pięknika - tutaj) postanowił wydać splita z amerykańską formacją Wovoka, również całkiem świeżym debiutantem i razem stworzyli bodaj najpełniejszą dwu zespołową kolaborację jaką słyszałem, bo muzyka obu zespołów idealnie się ze sobą łączy i tworzy spójną historię...
Najpierw rzut oka na kapitalną grafikę okładkową, którą wykonał belgijski artysta Ammo. Utrzymana w szarych, grafitowych barwach przedstawia poszarpane granie planety. Druga planeta majestatycznie wyłania się znad horyzontu, na obu lądują niebieskawe komety. Na wyłaniającej się drugiej planecie następuje pierwszy rozbłysk - kometa uderzyła o powierzchnię. Do tego dołączono delikatne złocenia przy brzegach i bardzo zgrabnie wpisane liternictwo, które nie rzuca się w oczy, delikatnie wpisuje się w obraz, ale nie niszczy go. Na odwrocie widzimy dalszy ciąg powierzchni poszarpanej graniami planety, a w kosmicznej pustce wyraźnie widać trzecią kulę. Robi wrażenie. Równie majestatyczna jest zawarta na trwającej niespełna trzydzieści dziewięć minut płycie, gdzie sześć utworów należy do LLNN, a jeden, monumentalny osiemnastominutowy finał do grupy Wovoka, która z kolei debiutowała dwa lata temu krążkiem "Saros".
LLNN swoją część płyty, czyli "Marks" częściowo oparła o materiał, który powstał jeszcze przed "Loss". Nie oznacza to jednak, że utwory są niedopracowane czy mniej dojrzałe (a tym w moim odczuciu charakteryzował się ich debiutancki album), a wręcz przeciwnie - zachwycają pełnym, mocnym i soczystym brzmieniem, ostrymi riffami i mnóstwem świetnych, przemyślanych pomysłów. Otwiera "The Guardian", który wpierw oplata niemal ambientowym wstępem, a następnie uderza potężną perkusją i ostrym wżerającym się w głowę riffem. W końcowej części przyspieszają panowie do niemal hardcore'owego tempa i kontynuują w świetnym "Swarms" - intensywnym, ostrym i niesamowicie monumentalnym. Końcowy drone'owy szum zaś idealnie wprowadza do trzeciego utworu "Engineeer of Ire", który łączy w sobie typowe błotniste brzmienie sludge'u z doomowym tempem i hardcore'ową agresją łączoną z soczystym drone'em. Miazga. Po nim pojawia się porywający "Nostromo Falls" w którym elektroniczne tło kojarzyć się może z muzyką Ennio Morricone, Jean Michel Jarre'a czy Carpentnera, a wszystko polane ciężkim i soczystym gitarowo-perkusyjnym sosem. Ten zaś przechodzi w "Eye of the Covenant" od początku opartym na brudnym i surowym, nisko strojonym riffie, uderzeniach perkusji i dusznym, przytłaczającym tempie. Na koniec LLNN serwuje kawałek zatytułowany "Gravitated" który jest niespiesznym, ambientowo-drone'owym i filmowym zwolnieniem kapitalnie wprowadzającym do drugiej połowy płyty, którą zdominował "Traces" od Wovoki, a przy tym przyprawiającym o ciarki na plecach. Rozpoczynający się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie skończył LLNN. Usypiający czujność ambientowy wstęp, który niemal od razu zostaje przykryty gitarowym riifem budującym mroczną atmosferę. Ciężkie, soczyste doomowe uderzenie pełne smutku, emocji i brudu. Potem następuje przyspieszenie do nieco agresywniejszych tonów. Dopiero przy dziesiątej minucie następuje wyciszenie do post metalowych rejonów, delikatnie uspokajając słuchacza i bujając niemal eterycznym klimatem, by następnie stopniowo przyspieszyć tempo. W finale znów następuje redukcja do brzmień bliskich muzyce drone i post metalwoym pejzażom, aż do całkowitego wyciszenia.
"Marks/Traces" to jeden z tych albumów, który może do najprzystępniejszych i najbardziej melodyjnych nie należy, ale zawierających esencję sludge metalu (z przyległościami). To muzyka ciężka, bardzo solidna i surowa - taka, która stanowi idealne tło dla codziennych czynności, ale także pozwalająca na egzystencjalną podróż i zadumę - najlepiej w ciemnym pokoju. Jest też idealnie wyważony pod względem konstrukcji, tempa i długości, nie nuży i pozwala na wielokrotne zapętlenie także po, to by warstwa po warstwie rozkładać go sobie na czynniki pierwsze, a potem razem z dźwiękami składać je na nowo. Oba zespoły może nie odkrywają prochu, ale to, co i jak grają, naprawdę potrafi porządnie człowieka przetrzepać i solidnie uderzyć niczym asteroidy i komety z okładki. Ocena: 9/10
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Pelagic Records.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz