piątek, 8 listopada 2013

Tides From Nebula - Eternal Movement (2013)


Mówi się, że zespoły najciężej mają po debiucie, kiedy decydują się zarejestrować następcę tegoż. Tak zwany "syndrom drugiej płyty" w jakiś sposób ominął chłopaków z warszawskiego Tides From Nebula. Odnoszę jednak wrażenie, że ten tajemniczy syndrom z kolei dopadł ich... na trzecim krążku, który swoją premierę miał 2 października toku trzeszczącego...

Pierwszy album "Aura" z 2009 roku był sporym zaskoczeniem, a kolejny "Eartshine" z 2011 roku fantastycznie rozwijał i określał styl chłopaków. Ten drugi był również o tyle interesujący, że wyprodukowano go pod czujnym okiem i uchem Zbigniewa Priesnera, a nawet przyczynił się do trasy z Riverside. Jeszcze w 2012 roku wydali zremasterowaną wersję "Aury", która niby się pojawiła, ale tak naprawdę była i jest nadal kompletnie niedostępna. Nadszedł rok trzeszczący, a w nim wypuścili swój trzeci album, zrealizowany tym razem z Christerem Andre Cederbegiem, znanym ze współpracy z grupą Anathema przy albumie "Weather Systems". Sami muzycy uważają, że jest to najbarwniejszy i najdynamiczniejszy album w ich dorobku. Czy rzeczywiście?

Otwierający płytę "Laughter of Gods"zawiera w sobie zarówno fragmenty szybsze, jak i te bardziej przestrzenne, jednak nie porusza on duszy tak bardzo jak utwory z dwóch poprzednich albumów. Dużo ciekawszy jest utwór "Only With Presence", wybrany na utwór promujący płytę (zrobiono do niego nawet pierwszy teledysk w historii TFN). Jest nie tylko bardziej melodyjny od wcześniejszych dokonań warszawiaków, ale i faktycznie dużo jaśniejszy i barwniejszy. Słychać to zarówno w melodyjnej gitarze i w środkowej części kompozycji, kiedy pojawia się spokojniejszy fragment, a następnie całość narasta i eksploduje. Jest intensywny i rozpędzony, a co ciekawe i istotne dla kompozycji inspiracja miała przyjść ze strony lektury książki Eckharta Tolle „Potęga teraźniejszości”. Ciekawy jest utwór "Satori" - delikatny, wręcz leniwy i jakby specjalnie nie wyraźny. Dużą rolę odgrywają tutaj klawiszowe pasaże, które stanowią kontrapunkt dla gitar, ale i sprawnie posuwają numer do przodu. Mi osobiście ten utwór podoba się nawet bardziej od "Only With Presence", także z powodu sprawiania wrażenia, jakby był jedynie zarysowany, niedokończony.

Trwający nieco ponad siedem minut "Emptiness Of Yours And Mine" zaczyna się wietrznie i leniwie, by po chwili wraz z uderzeniami tłumionych bębnów delikatnie się rozwinąć. Po delikatnym wyciszającym pasażu w środku, następuje kolejna barwna eksplozja dźwięków, która może oczarować. Jednakże bardziej by oczarowała, gdyby została zrealizowana dziesięć lat temu, albo gdyby nie wyświetlała się lampka w głowie z napisem "Anathema", a takie wrażenia niestety przy słuchaniu tego numeru towarzyszą. Na piąte miejsce wstawiono znany już "Hollow Lights", który podobno miał być wydany jedynie jako singiel, jak widać owe podobno okazało się być tylko gadaniem na podbicie atmosfery i możliwości zarobienia dodatkowej kasy, bowiem znalazł się na pełnometrażowym albumie. To bardzo ciekawy utwór, chyba nawet najciekawszy z całej płyty, najbarwniejszy i najbardziej zarazem eteryczny, a wcale przecież nie należący do najlżejszych. Moim zdaniem odstaje dość mocno od reszty zawartych tutaj kompozycji i chyba lepiej by było gdyby singlem pozostał, a tak choć jest udany i piękny, jest jedynie wypełniaczem dość niespójnej całości.


Szósty utwór "Now Run" także rozpoczynają leniwe dźwięki z intrygującymi bębnami wysuniętymi na wierzch, wydaje się być ten początek bardzo nawet filmowy i rozwija się on do pulsującego gitarowego pasażu, który po chwili znów cichnie, by za chwilę znów wybuchnąć ścianą, która jest za delikatna, nie poruszająca po prostu. Nie zachwyca ten utwór kompletnie, ma się poczucie słuchania nieudolnej kalki wielu podobnych post-rockowych zespołów, w tym Anathemy, które już dawno poszły w inną stronę, które zaczęły z szeroko pojętym post-rockiem flirtować i eksperymentować zamiast budować takie same, nudne i powtarzalne do bólu kompozycje. Przedostatni "Let It Out, Let It Flow, Let It Fly" ma nie tylko długi i słaby tytuł, sam też jest mało wciągający. Podobnie jak poprzedni zaczyna się leniwie z tłumioną perkusją na pierwszym planie, a następnie się powoli rozwija. Zupełnie jakby słuchało się znowu tego samego kawałka, tylko pod innym tytułem. Nawet najdłuższy, finałowy i trwający prawie dziesięć minut "Up From Eden" jest po prostu nudny. nie kontrastuje, a ponownie rozpoczyna się lekko, ciepło (w tym słowa znaczeniu) i eklektycznie. Wszystko już było na wielu podobnych płytach, oczekiwałem czegoś więcej niż powtarzania schematu, jednakże nie otrzymałem tego.

Nie mam wątpliwości, że TFN jest i będzie jednym z najciekawszych polskich zespołów, jednak trzeci album nie należy do udanych. Jest zdecydowanie za lekki, zbyt monotonny i zbyt ciepły w ogólnej strukturze. Brakuje na nim wyrazistych utworów, a ten jeden, który do takiego miana pretenduje ("Hollow Lights") paradoksalnie nie pasuje do tej płyty, wyraźnie od reszty odstaje, zupełnie jakby był wyjęty z innego zupełnie albumu. Należy docenić fakt, że TFN rozwija się i nie próbuje sama się zaszufladkować, jednakże "Eternal Movements" w moim przekonaniu stanowi zdecydowany krok w tył. Kiedy się kończy można odetchnąć z ulgą, pozostaje jednak niedosyt, a żadna próba znalezienia brakującego ogniwa w tym albumie nie zostaje w pełni usatysfakcjonowana i zakończeniem sukcesem. Z żalem to stwierdzam, ale wynudziłem się niemiłosiernie słuchając tegoż i naprawdę szkoda by było TFN jeśli kolejny miał być równie miałki jak ten... ze wspomnianym syndromem... Ocena: 6,5/10






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz