wtorek, 26 listopada 2013

Pearl Jam - Lightning Bolt (2013)

Czarna wersja okładki (istnieje też wersja z białym tłem).

Napisał: Marcin Wójcik

Czas to jedna z największych bezwzględności natury. Jego obecność jest niezbędna, bowiem bez niego nie byłoby życia. Cykl życia generowany postępem czasu sprawia, że jeśli coś się zacznie, to musi się kiedyś skończyć. Jak upływający czas daje się we znaki na najnowszej płycie Pearl Jam?


Pearl Jam jest częścią Wielkiej Czwórki z Seattle i tym samym jednym z największych przedstawicieli sceny grunge. Zespół działa nieprzerwanie od dwudziestu trzech lat, a zadebiutował albumem „Ten” w 1991 roku. Tak, to z tamtego albumu pochodzą takie utwory jak „Alive” czy „Even Flow”. Czas jednak płynie nieubłaganie, młodzież dorasta, dorośli się starzeją… muzycy dojrzewają, niektórzy umierają i stają się legendą, jak choćby Kurt Cobain. Dziś mamy rok dwa tysiące trzeszczący, w październiku ukazuje się „Lighting Bolt”, dziesiąty album w dyskografii grupy Pearl Jam.

„Lighting Bolt” to dwanaście utworów standardowych długości utrzymanych w klimacie… w moim odczuciu pop rocka, albo nawet popu. Mimo mojego szacunku do zespołu, treść longplaya jest bardzo ugłaskana, ulizana, komercyjna. Idealnie pasuje do radia, szczególnie utwory „Sirens” i tytułowy „Lighting Bolt”. Wszystkie kompozycje są przyjemne dla ucha, poprawne technicznie i za razem… puste. Czyste i uprasowane, do granic możliwości. Słowem, ktoś zamienił flanelową, lekko zmęczoną koszulę w kratę, na dobrze wyprasowaną, pachnącą, nieskazitelną i wyprasowaną białą koszulę pod krawat i do garnituru. Gdzie się podziała ta szczerość przekazu, czasem pełna goryczy, ten zapach garażu? Gdzie w tym energia, uderzenie… treść, która wciąga, generuje ciarki na plecach?

Grafiki z albumu
Panowie, zdaje się, dojrzeli. To zrozumiałe. Jednocześnie razem z wiekiem uleciał pierwiastek, który stał się fundamentem nurtu grunge. To, co aktualnie tworzą, trudno określić tym mianem. Może, po ponad dwudziestu latach, warto przemyśleć, czy jest sens ciągnąć to wszystko dalej, czy może pójść z nowym w innym kierunku?

Album otwiera utwór „Gateway”. Brzmi poprawnie, nie można się do niczego przyczepić. Kompozycja jest przyjemna dla ucha, wręcz sterylna. Uczesana jak fryzura szesnastolatki spieszącej na randkę. Głos Veddera jest bardzo przyjemny dla ucha, mimo upływu lat wciąż w doskonałej formie. Dwójeczka, czyli „Mind Your Manners”. Mogę uznać go za jeden z dwóch najciekawszych utworów z płyty. Słychać tutaj łamane rytmy (plus na starcie), które następnie przechodzą w punkowy bit. Linie wokali również wyśpiewane są w quasi-punkowy sposób. Z jednej strony brzmi to nieco jak karykatura tego gatunku, czy niszowych twórców oscylujących wokół tego nurtu. Z drugiej, natomiast, dostrzegam w tej kompozycji pozostałości czasów „Ten”. Może należałoby pójść właśnie tym tropem?

Kolejny, o którym mogę pozytywnie się wypowiedzieć, to pozycja dziewiąta – „Let The Records Play”. Ten utwór formą i brzmieniem nawiązuje do złotej ery rocka. Jest retro, gitary kwaczą efektem wah-wah (Hendrix znów żywy). Zgaduję, że jest to hołd i wspomnienie muzyki, na której dźwiękach członkowie Pearl Jamu dorastali. Piękny ukłon i za razem przyjemny utwór.
Jeśli chodzi o pozostałe kompozycje – tak jak wcześniej wspominałem – są radiowe, komercyjne i nasuwają raczej skojarzenia z nurtem pop lub pop rock. Pojawiają się jakieś gitary akustyczne, próby stworzenia ciepłego, nostalgicznego klimatu… ale wciąż to nie chwyta. To raczej stare, utarte schematy, które wszyscy już słyszeliśmy.


„Lighting Bolt” przypomina mi trochę końcówkę istnienia polskiego zespołu Skawalker. Na ostatniej płycie, doskonałej technicznie, dobrze brzmiącej i dobrze wyprodukowanej znajdowały się utwory powielające stare schematy, patenty. Nie wnosiło to nic szczególnego, nowego. Poloru, pomysłu, języka, artystycznej drogi. Panowie widocznie zdawali sobie z tego sprawę, bo rok później zespół nazywał się O.N.A, wokalistką została młodziutka i zadziorna Agnieszka Chylińska, której obecność wprowadziła właściwie nowy zespół, na zupełnie inną drogę.

Pearl Jam, moim zdaniem, utkwił w podobnej pozycji. Czas, w przypadku amerykańskiej grupy, wygenerował raczej zmęczenie materiału. Każda forma życia jest przez czas traktowana w ten sam sposób i mimo różnych metod, nie da się go powstrzymać. „Die fetten Jahre sind vorbei” – „tłuste lata minęły”. Może Pearl Jam powinien obejrzeć ten niemiecki film (w Polsce znany jako „Edukatorzy”), wyciągnąć wnioski,  zastanowić się nad tym zagadnieniem? Łzy mi się cisną do oczu, że o tych samych ludziach, którzy stworzyli dzieło jakim bez cienia wątpliwości jest płyta "Ten" z 1992 roku, dziś muszę pisać tak chłodno i z taką goryczą... Ocena: 4/10


1 komentarz: