Napisała: Karolina Andrzejewska (The Superunknown)
Początek
maja trzynaście lat temu był momentem, gdy na rynku ukazał się
czwarty album w dyskografii Tool o, jak na ten zespół przystało,
zagadkowym tytule „10 000 Days”. Podobnie jak w przypadku
poprzednich płyt, tak i tym razem do pojawienia się nowego
materiału zespół dorobił stosowną otoczkę. Legenda głosi, iż
tytułowe dziesięć tysięcy dni (czyli ok. 27 lat) to czas, który
w życiu matki Maynarda upłynął od momentu jej zachorowania do
momentu śmierci. Inna, bardziej astrofizyczna teoria
mówi natomiast o tym, że pełen obieg orbitalny Saturna trwa
właśnie nieco ponad 10 000 dni, a dla Keenana fakt ten wiąże się
ponoć z ilością czasu, który potrzebny jest każdemu człowiekowi
na dokonanie osobowościowej transformacji. W stwierdzeniu tym
znaleźć można pewne punkty styczne z twórczością Tool.
Jestem
zdania, że kolejne albumy zespołu odnoszą się do następujących
po sobie faz, przez które przechodzimy rozliczając się z bolesnymi
doświadczeniami z przeszłości. „10 000 Days” zamyka taki
właśnie cykl. "Fear Inoculum" natomiast to już nieco
inna para kaloszy stanowiąca, według mnie, manifest osoby
dojrzałej, takiej, która przeżyła swoje i ma w związku z tym
określone refleksje. A przede wszystkim jedną podstawową – o
tym, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy do siebie podobni, zrodzeni
z tego samego płomienia, tak samo mocni i słabi, tak samo zagubieni
i walczący o przetrwanie. "10 000 Days" przypomina sen, a może raczej halucynację.
Wszystko, co wiąże się z płytą, od jej nietypowej obwoluty,
której element stanowią okulary 3D, przez prace Alexa Greya, które
zostały wykorzystane we wkładce, po muzykę, w której sporo
transowych brzmień, wyprowadza słuchacza daleko poza jego
świadomość. Nie bez przyczyny zapewne, autor grafik będących
ilustracją dla „10 000 Days” twierdził, że stworzył je będąc
pod wpływem psychodeliku zażywanego przez południowoamerykańskich
szamanów, zwanego ayahuasca.
Muzycznie album
skonstruowany jest podobnie do swoich poprzedników, przy czym mniej
tu jednak agresji, a więcej wyciszenia. Nie znaczy to jednak, że
muzyka staje się nijaka czy pozbawiona energii. Różnorakie smaczki
i wyjątkowe rozwiązania olśniewają nas bowiem na "10 000
Days" niemalże na każdym kroku. W warstwie lirycznej,
będący w doskonałej formie twórczej Maynard, wychodzi poza opis
jedynie własnych przeżyć (“Vicarious”, “The Pot”), a
nawet, jak w “Rosetta Stoned” posługuje się czymś na kształt
wolnego strumienia świadomości. Tytuł tego nietypowego utworu
rozpoczynającego się już tak naprawdę w poprzedzającym go „Lost
Keys (Blame Hofmann)” jest zabawną zbitką wyrażeń. Rosetta
Stone (Kamień z Rosetty) to znany większości z nas zabytek
starogreckiego piśmiennictwa. Dodanie do drugiego z wyrazów literki
“d” czyni z niego określenie znaczące tyle, co polskie
“nawalony, zrobiony, zjarany”. Tak więc w wolnym tłumaczeniu,
tytuł utworu Tool można zrozumieć jako: Nawalona Rosetta. Nie
próbujcie nawet rozkładać na czynniki pierwsze całości tekstu do
“Rosetta Stoned”. Podobno jest on odzwierciedleniem uczuć
towarzyszących człowiekowi po zażyciu DMT – substancji obecnej
we wspomnianym wcześniej ayahuasca. Konia z rzędem temu, komu uda
się rozszyfrować zawarty w utworze przekaz.
Niewątpliwym opus magnum albumu „10 000 Days” jest zestaw w
postaci dwóch kompozycji – „Wings For Marie Pt.1” oraz „10
000 Days Wings Pt.2” stanowiących siedemnastominutową opowieść,
której bohaterką jest matka Maynarda – Judith Marie. To piękne i
poruszające wyznanie synowskiej miłości, w którym bez trudu
dostrzeżemy ukryty ogrom uczuć – złości, smutku, bezsilności.
Dla mnie utwór ten jest kontynuacją wątku rozpoczętego w
pochodzącym z „Ænimy” utworze „Jimmy”.
Płyta, która do 30
sierpnia 2019 roku zamykała dyskografię Tool to swego rodzaju
zwieńczenie w typie odcinka serialu, który kończy serię. Zanim
ukazał się "Fear Inoculum" podejrzewałam, że nowy,
wyczekiwany od lat album grupy może być zwrotem w nieco inną
stronę, choć raczej nie będzie stanowił diametralnej zmiany jej
muzycznego wizerunku. Podobnie sprawa miałą się zresztą z wydanym
w zeszłym roku, po 14 latach przerwy albumem „Eat The Elephant”
A Perfect Circle. Nie zburzył on wcześniej postawionych przez
zespół fundamentów, ale różnił się jednak mocno od poprzednich
jego dokonań.
Podobnie jak pokaźna
rzesza fanów Tool, tak i ja niecierpliwie wyczekiwałam krakowskiego
koncertu Maynarda i spółki, który odbył się 11 czerwca w ramach
Impact Festival (nasza relacja tutaj). Choć Tool gra przewidywalną, ustaloną z góry
setlistę, to jednak ich występy są naprawdę niezapomnianym
przeżyciem. Moje pierwsze spotkanie z zespołem grającym na żywo
rozpoczęło się od hipnotycznego „Rosetta Stoned”, w Krakowie
Tool zaczął od gniewnej "„Ænemy”,
w której Maynard zwiastuje rychły koniec świata. Według mnie,
wraz z "Fear Inoculum", dla istniejącej od niemalże 30
lat grupy świat niejako powstał na nowo. Czekam zatem na kolejny
rozdział toolowej księgi stworzenia.
Wcześniejsze teksty o Tool na LU (w kolejności publikacji):
Tool - 10 000 days (autorstwa byłej redaktorki Mileny "Lady Stoner" Barysz - tutaj)
Tool - Undertow (tutaj)
Tool - Ænima (tutaj)
Tool - Lateralus (tutaj)
Tool - Fear Inoculum (tutaj)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz