Napisała: Karolina Andrzejewska (The Superunknown)
Powoli
opada kurz po wybuchu bomby, jakim niewątpliwie było pojawienie się
nowego wydawnictwa grupy Tool, czyli dojrzewającej aż 13 lat płyty
zatytułowanej „Fear Inoculum”. W związku z tym, w miniony
weekend, Internet zalała fala opinii, wyrażanych zarówno przez
fanów, jak i krytyków, które starałam się omijać szerokim
łukiem po to, aby nie poddać się sugestiom mogącym wpłynąć na
mój własny osąd...
Mam świadomość,
że żaden początek recenzji tak długo wyczekiwanej płyty nie
będzie tym najwłaściwszym. Na jej szczegółową analizę także
przyjdzie czas. Teraz moje refleksje opierać się będą li tylko na
emocjach, odczuciach i spontanicznych reakcjach. Nie będę ukrywać,
że bardzo czekałam na nowy album Tool, a gdy data jego wydania
nabrała realnych kształtów – moja niecierpliwość sięgnęła
zenitu. Jeśli idzie o konkret – ze wszech miar, warto było
czekać.
Fear Inoculum Promo Session, fot. Travis Shinn |
Okazało
się, że fani którzy pojawili się na wiosenno-letnich występach
Tool mieli okazję poznać w ich koncertowych odsłonach aż trzy z
siedmiu premierowych utworów grupy. Niedawno zaś zespół
zaprezentował światu oficjalny singiel promujący „Fear
Inoculum”, czyli otwierający płytę utwór tytułowy. Malkontenci
już na etapie ujawniania przez Maynarda i spółkę kolejnych
świeżynek kręcili nosami i wydawali jednoznacznie negatywne
werdykty. Mnie do takiej postawy było i jest daleko. Oczywiście,
będąc obiektywną, nie zachwycają mnie zagrania marketingowe
towarzyszące wydaniu pierwszej od tak wielu lat płyty, czy też
nadmierna nonszalancja członków Tool, jaką przejawiają oni w
stosunku do miłośników ich twórczości. Wszystko to jednak tylko
otoczka nie umniejszająca niewątpliwej wartości nowego dzieła
zespołu. Bo, jest ono zdecydowanie dziełem zespołowym.
Pierwsze
dźwięki „Fear Inoculum” nie pozostawiają wątpliwości co do
tego, że wkraczamy w dobrze znane nam progi (sic!), a sam zespół
chętnie nawiązuje do swoich poprzednich dokonań. Najlepiej słychać
to, moim zdaniem, w utworze „Pneuma”, którego wstęp przywodzi
na myśl początek „Right in Two”, a ciąg dalszy jest ukłonem w
stronę „Lateralusa”.
Wszystko
na „Fear Inoculum” oparte jest na wspaniałej, głębokiej linii
basu Justina Chancellora, która tworzy namacalną wręcz przestrzeń
wokół ściany dźwięków stawianej przez mocarną gitarę Adama
Jonesa. Perkusja wyczynia tu istne cuda, delikatniejszy i niejako
schowany w cieniu pozostaje natomiast wokal Maynarda. W jego śpiewie
nie trudno doszukać się podobieństw do stylistycznych zabiegów
stosowanych przez wokalistę w innych jego projektach – A Perfect
Circle oraz Puscifer. Ja akurat traktuję to jako wartość dodaną,
i uznaję za naturalną konsekwencję, czy też kontynuację drogi
obranej przez Keenana na „10 000 Days”. Tu jego głos staje
się jeszcze bardziej melancholijny, przesiąknięty smutkiem, za to
mniej agresywny i wściekły. Gniew pobrzmiewa w zasadzie chyba
jedynie w zamykającym album „7empest”, w którym dają się
słyszeć również echa „The Pot”. Doskonałe i klimatyczne
„Culling Voices” skonstruowane jest za to nieco na modłę „Wings
For Marie”, gdzie w podobny sposób narasta napięcie a wokal
Maynarda delikatnie płynie a momentami urzekająco, choć
niepokojąco szepcze.
Zaskoczeniem
dla słuchacza może być tripowy „Choclate Chip Trip”, czyli
krótka i hipnotyczna wariacja na instrumenty perkusyjne. Interludia
pojawiające się na rozszerzonej (czyli na razie jedynej dostępnej)
wersji płyty mają podobny klimat i spełniają swoją rolę
wprowadzając do kolejnych rozbudowanych, warstwowych kompozycji, z
których każda (poza wspomnianym „CC Trip”) liczy sobie
przynajmniej 10 minut.
Jak
na razie, nieodgadnione pozostają dla mnie teksty Maynarda. Z
przyczyn obiektywnych nie miałam możliwości się w nie należycie
wczytać, aby dostrzec ich wspólny mianownik. A z doświadczenia
wiem, że z pewnością takowy istnieje. Sądzę jednak, że, tak
słowa, jak i muzyka z „Fear Inoculum”, podobnie do ukochanego
przez Keenana wina, ujawniać będą dla mnie swe tajemnice
stopniowo.
Ocena: Pełnia |
Im
dłużej słucham albumu „Fear Inoculum”, tym więcej odkrywam na
nim smaczków, niuansów. To płyta wycyzelowana pod każdym
względem, doskonale zagrana i zaśpiewana, poddana świetnemu
masteringowi. To wreszcie płyta majestatyczna, instrumentalna, nie
taka, której fragmenty nuci się pod prysznicem, ale taka, która
wbija w fotel, wdziera się do zakamarków umysłu, wraca rykoszetem
i pozostawia w sercu niepokój. Skomasowanie dźwięków,
powtarzalność muzycznych motywów, trans, dla niektórych słuchaczy
stanowiące zarzut, dla mnie są znakiem rozpoznawczym albumu i
jedynie dodają mu wyjątkowości. To wszystko, w mojej opinii,
świadczy o wielkości tej wieloznacznej płyty o niejednoznacznym
tytule. I nie mam potrzeby umiejscawiać jej w żadnym szerszym
kontekście, dokonywać porównań i klasyfikować. Po co? Czyż nie
lepiej po prostu cieszyć się i upajać pięknem dźwięków? W
końcu Tool już od wielu lat sam dla siebie stanowi gatunek, na co
najnowsze w dyskografii grupy dzieło zdaje się być jasnym
potwierdzeniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz