A skoro mowa o ciastkach...
Norwedzy z Magic Pie właśnie wypuścili swoją piątą płytę, która jak dotychczas jest ich najkrótszym studyjnym albumem. W tytule sugeruje się co prawda, że to tylko fragmenty, ale na razie chyba trudno oczekiwać, że grupa ma w zanadrzu więcej materiału, który de facto wypuszczą jako szósty album będący kontynuacją tegoż. Mi przynajmniej nic na ten temat nie wiadomo. Dotychczasowe krążki Norwegów zamykały się w czasie ponad sześćdziesięciu/siedemdziesięciu minut, a najnowszy to pięć numerów o łącznym czasie nieco ponad trzech kwadransów, a konkretniej czterdziestu sześciu minut i dwóch sekund. Można by rzec wystarczająco, tym bardziej że mówimy o rocku progresywnym, a nie od dziś wiadomo, że zespoły grające taką muzykę lubią płyty długie. Nie tym razem i być może nawet z korzyścią dla materiału,bo co prawda nazwa po wielokroć obiła mi się o oczy, to nie słuchałem ani jednej wcześniejszej płyty tej grupy.
Charakterystyczne brzmienie Magic Pie opiera się na mocnych, melodyjnych utworach, połączonych mocnymi aranżacjami wokalnymi, iskrzącymii gitarowymi riffami, organami i syntezatorami z lat 70 oraz solidnym basem i perkusją. Muzyka obejmuje szerokie spektrum stylów, od łagodnych i emocjonalnych do bardziej heavy metalowych riffów. Tworzą więc takie ciastko ze składników będących połączeniem klasycznego rocka z progresywnymi naleciałościami od lat 70tych, aż do czasów współczesnych, co wyraźnie widać w inspiracjach, które panowie wymieniają: Spocks Beard, Deep Purple, YES, Dream Theater, Pink Floyd, Kansas, Flower Kings czy Uriah Heep. Najnowszy album według grupy ma spinać wszystkie te inspiracje, starą stylistykę z nowoczesnym brzmieniem w spójną, wielowątkową całość, stawiając na sterylność, ale i surowość materiału. Sprawdźmy zatem czy się to Magic Pie udało.
Zaczynamy od "The Man Who Had It All" w którym nie brakuje świetnego rozpędzonego startu jakiego nie powstydziłoby się Dream Theater, by po chwili nieznacznie zwolnić w hard rockowe brzmienia rodem z Deep Purple w najlepszym okresie składu MKII. Poodbno utwór jest o niejakim Jeremiahu Steinbecku, który brał z życia wszystko to, co najlepsze i w chwili śmierci umierał z uśmiechem i bez żalu, że nastąpił kres jego podróży. Fanfarowa stylistyka kawałka znakomicie zaś wprowadza słuchacza w bombastyczny świat Magic Pie i bynajmniej nie pozostawia po sobie złego wrażenia, a wręcz przeciwnie sprawia, że bez wahania sięgamy po drugie ciastko zatytułowane "P & C". Sam tytuł to skrót od "pleasure and consequence" i kontynuuje skoczne melodie łączące napędzane Deep Purplowskimi/Uriah Heepowymi riffami, bogatymi klawiszami i nieco staromodnym brzmieniem jakby specjalnie podrasowanym do stylistyki z lat 70tych wyrwanych gdzieś ze wspomnianego czy nawet Kansas albo Boston. Tu także przewrotnie panowie śpiewają o życiu i brania go za tak zwane rogi, ale tym razem z perspektywy gorzały i tego, jak napędza ona do działania, ale spokojnie... odnoszę bowiem wrażenia, że ta cała gorzała to tylko odrobina adwokatu w pączku i do tego całkiem smaczna.Numer trzeci nosi tytuł "Table for Two", a w nim również nie zwalniamy, choć stylistycznie bliżej w nim do Flower Kings czy wręcz do The Beatles. To piosenka o miłości, ale nie w ckliwej balladowej, pościelowej formule, a sennej i lirycznej, pieszczotliwej jakby była wyznaniem ponownej miłości męża do żony w chwili gdy jej już nie ma, a on sam wspomina swoje najpiękniejsze lata i dni spędzone u jej boku. Piękne.
Na czwartej pozycji znalazł się utwór zatytułowany "Touched By An Angel", którego bluesujący wstęp może się nieco skojarzyć z niektórymi wejściami na płytach Dream Theater, zwłaszcza z "Metropolis Pt. II: Scenes From A Memory", choć jednocześnie jest to utwór podszyty wręcz Cohenowską, czy nawet wyjętą z twórczości Davida Bowiego modłę, z końcówką w stylu Pink Floyd. Tu także śpiewa się o miłości i jej wspomnieniu, ale z perspektywy cierpienia i bólu, człowieka który był już w niebie, ale trafił do piekła. Piękny melodramat, który od razu przywodzi na myśl klimaty noir, smutki zapijane w obskurnym barze i odpalanie połamanego papierosa pośród deszczu próbując okryć płomień pod rondem moknącego kapelusza. Znakomite, a do tego kapitalnie wyciszające po trzech bardzo mocnych utworach, które znalazły się przed nim. Na deser panowie zaś serwują prawdziwy tort z wisienką czyli trwająca prawie dwadzieścia trzy minuty suita pod tytułem "The Hedonist". Wolny wstęp, który za sprawą wyłaniania się z ciszy, jakby fletowych zagrań kojarzyć się może z King Crimson, by po chwili eksplodować gitarowo-klawiszowym rozwinięciem rodem z lat 70tych i grup w rodzaju Yes czy ponownie Uriah Heep, wreszcie docierając do rejonów, które jawnie zostały wyjęte z twórczości The Who i ich dwóch opus magnum, czyli "Tommy'ego" i "Quadrophenii" nieznacznie wymieszanymi z Deep Purple, a stąd z kolei panom, co interesujące, jest tu już z blisko do twórczości Neala Morse'a. Od liryzmu przez dynamiczne rozwinięcia, popisy umiejętności na najwyższym poziomie, ale bez jednoczesnego popadania w przesadę. Po prostu perfekcja.
Choć w tytule albumu mówi się o "fragmentach piątego elementu" nie wiem czy panowie zamieścili na nim wszystko, co tym razem mieli do zagrania, przekazania i opowiedzenia, bo ten krążek jest najkrótszym w ich dotychczasowej dyskografii, co z kolei może sugerować, że kolejnego albumu, być może nawet z kolejnymi fragmentami tej sesji nagraniowej, możemy się spodziewać szybciej niż zwykle. Jednocześnie mogę się mylić i na szósty, nie powiązany w żaden sposób z tą płytą, przyjdzie poczekać, bo choć Norwedzy wydają kolejne dość regularnie, to przerwy między nimi bywają dość długie. Dla mnie, czyli osoby, która wielokrotnie słyszała nazwę, ale nigdy nie sprawdzała ich muzyki, była to bardzo udana muzyczna podróż, którą doskonale słucha się zapętleniu. Wyłapywanie smaczków i brzmieniowych rozwiązań, a przy tym wsłuchiwanie się w znakomity warsztat tej grupy to czysta przyjemność, która spodoba się nie tylko fanom formacji, ale także wszystkim tym, którzy lubią świeżo podane starocie, a do tego świetnie wymieszane z nowoczesnym graniem. Wreszcie, to jeden z najciekawszych tegorocznych albumów do którego warto będzie wracać i za każdym razem się nim cieszyć, bo rzeczywiście w tych fragmentach jest magicznie i co najważniejsze, to ten przypadek, w którym na talerzu nigdy nie zabraknie ciasteczek.
Zaczynamy od "The Man Who Had It All" w którym nie brakuje świetnego rozpędzonego startu jakiego nie powstydziłoby się Dream Theater, by po chwili nieznacznie zwolnić w hard rockowe brzmienia rodem z Deep Purple w najlepszym okresie składu MKII. Poodbno utwór jest o niejakim Jeremiahu Steinbecku, który brał z życia wszystko to, co najlepsze i w chwili śmierci umierał z uśmiechem i bez żalu, że nastąpił kres jego podróży. Fanfarowa stylistyka kawałka znakomicie zaś wprowadza słuchacza w bombastyczny świat Magic Pie i bynajmniej nie pozostawia po sobie złego wrażenia, a wręcz przeciwnie sprawia, że bez wahania sięgamy po drugie ciastko zatytułowane "P & C". Sam tytuł to skrót od "pleasure and consequence" i kontynuuje skoczne melodie łączące napędzane Deep Purplowskimi/Uriah Heepowymi riffami, bogatymi klawiszami i nieco staromodnym brzmieniem jakby specjalnie podrasowanym do stylistyki z lat 70tych wyrwanych gdzieś ze wspomnianego czy nawet Kansas albo Boston. Tu także przewrotnie panowie śpiewają o życiu i brania go za tak zwane rogi, ale tym razem z perspektywy gorzały i tego, jak napędza ona do działania, ale spokojnie... odnoszę bowiem wrażenia, że ta cała gorzała to tylko odrobina adwokatu w pączku i do tego całkiem smaczna.Numer trzeci nosi tytuł "Table for Two", a w nim również nie zwalniamy, choć stylistycznie bliżej w nim do Flower Kings czy wręcz do The Beatles. To piosenka o miłości, ale nie w ckliwej balladowej, pościelowej formule, a sennej i lirycznej, pieszczotliwej jakby była wyznaniem ponownej miłości męża do żony w chwili gdy jej już nie ma, a on sam wspomina swoje najpiękniejsze lata i dni spędzone u jej boku. Piękne.
Na czwartej pozycji znalazł się utwór zatytułowany "Touched By An Angel", którego bluesujący wstęp może się nieco skojarzyć z niektórymi wejściami na płytach Dream Theater, zwłaszcza z "Metropolis Pt. II: Scenes From A Memory", choć jednocześnie jest to utwór podszyty wręcz Cohenowską, czy nawet wyjętą z twórczości Davida Bowiego modłę, z końcówką w stylu Pink Floyd. Tu także śpiewa się o miłości i jej wspomnieniu, ale z perspektywy cierpienia i bólu, człowieka który był już w niebie, ale trafił do piekła. Piękny melodramat, który od razu przywodzi na myśl klimaty noir, smutki zapijane w obskurnym barze i odpalanie połamanego papierosa pośród deszczu próbując okryć płomień pod rondem moknącego kapelusza. Znakomite, a do tego kapitalnie wyciszające po trzech bardzo mocnych utworach, które znalazły się przed nim. Na deser panowie zaś serwują prawdziwy tort z wisienką czyli trwająca prawie dwadzieścia trzy minuty suita pod tytułem "The Hedonist". Wolny wstęp, który za sprawą wyłaniania się z ciszy, jakby fletowych zagrań kojarzyć się może z King Crimson, by po chwili eksplodować gitarowo-klawiszowym rozwinięciem rodem z lat 70tych i grup w rodzaju Yes czy ponownie Uriah Heep, wreszcie docierając do rejonów, które jawnie zostały wyjęte z twórczości The Who i ich dwóch opus magnum, czyli "Tommy'ego" i "Quadrophenii" nieznacznie wymieszanymi z Deep Purple, a stąd z kolei panom, co interesujące, jest tu już z blisko do twórczości Neala Morse'a. Od liryzmu przez dynamiczne rozwinięcia, popisy umiejętności na najwyższym poziomie, ale bez jednoczesnego popadania w przesadę. Po prostu perfekcja.
Ocena: Pełnia |
Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Karisma Records.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz