Witamy w Norwegii, gdzie odwiedzamy grupę Action & Tension & Space, która w zeszłym roku zaprosiła nas do tajemniczego domu znajdującego się w miejscowości Haugesund. Tym razem Norwedzy zaszyli się na wyspie Kamrøy na zachodnim wybrzeżu Norwegii i wsłuchani w tamtejsze szepty lasów i szemrzenie deszczu stworzyli swój trzeci album, który jest równie fascynujący, co jego poprzednik, a premierę miał 4 października roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów...
Świetna jest tu okładka, przyciąga bowiem uwagę minimalizmem podobnym do tego z "Skåredalen Funhouse". Tym razem jednak utrzymana jest w szarościach, czerni, bieli i błysku zieleni, który świetliście kontrastuje ze zdjęciem lasu. Proste liternictwo znajdujące się na samym dole idealnie zaś komponuje się z całością, nie zaburza zdjęcia. Wracając jednak do zielonego błysku, to znakomicie łączy się on z tytułem płyty, a zwłaszcza z jego drugim członem. Medytacje i zielony błysk kojarzy się bowiem z powiedzeniem, że w zielonym świetle do życia wracają zmarli. To zaś może odnieść skojarzenia do znakomitego tegorocznego norweskiego serialu "Fremvandrerne" ("Beforeigners - Przybysze"), w którym do czasów współczesnych w błysku zaczynają przybywać ludzie z dawnych epok. Zważywszy na fakt, że kwartet zaszył się na wyspie Kamrøy i nowy materiał stworzył w dwa dni podczas ulewnych deszczów, sztormu uderzającego w okna ich studia, można wręcz odnieść wrażenie, że cała płyta jest taką jakby modlitwą o spokój, ale jednocześnie właśnie medytacją nad tym, co już odeszło i wraca jedynie we wspomnieniach, jak również krzykiem pełnym rozpaczy i bólu, zwłaszcza podczas burzy, której dawniej się bano i wierzono, że to gniew bogów.
Rezultat tej sesji to trzy numery zamykające się w czasie niespełna czterdziestu minut (bez jednej sekundy), która duchowo, jak muzycy sami podkreślają w notce, ma w sobie coś z "A Saucerful Of Secrets" Pink Floyd. Nie oznacza to jednak, że panowie postanowili naśladować legendarny zespół, a bardziej to, iż postawili jeszcze mocniej na klimat, senny, duszny i niepokojący, intensywnie rozkładający się w czasie. Pierwszy z nich nosi tytuł "Peruvian Dream" i trwa prawie czternaście i pół minuty (bez ośmiu sekund). Wyłania się z ciszy perkusyjnymi uderzeniami i leniwymi tonami gitar i kontrabasu, oplata słuchacza delikatnie i zarazem niepokojąco, a przy tym doskonale łącząc brzmienie post-rockowe z jazzem i ambientowym klimatem. Całość przypomina trochę początek burzy: pojawiają się błyski piorunów, a na ziemię spadają pierwsze krople. Następnie wszystko zaczyna narastać, ale norweski kwartet bynajmniej nie przyspiesza, a jeszcze bardziej niepokojąco zagęszcza atmosferę. Oczywiście, przyspieszenie również tutaj następuje, ale to nie tak, że zaczynają grać ostrzej i pojawia się melodia. Synkopowa perkusja, łkająca gitara i znakomity nadający całości surowości kontrabas wpierw nerwowo wzbiera, a potem buduje kolejny pejzaż pełny targanych wiatrem drzew, kropel deszczu spadających z coraz większą prędkością i trwamy w nim, aż do całkowitego zwolnienia i wyciszenia.
Drugi utwór trwa zaledwie sześć minut i nosi tytuł "Mørke skyer over Sildabyen" ("Ciemne chmury nad Sildabyen"). W nim wracamy w pobliże Haugesund, ale od samego początku jest znacznie ciemniej niż w poprzednim utworze. Dźwięki również wyłaniają się z ciszy, powoli budują atmosferę, rozwijają się ambientowym, powolnymi i sunącymi tonami. Perkusja brzmi jakby wygrywała rytualne, wojenne rytmy wyrwane ze starych pieśni wikingów, a kontrabas wraz z gitarą delikatną, smutną melodią szemrzą leniwym rytmem, który niemal sprawia wrażenie jakby te czarne chmury napierały nie na norweskie niebo, a bezpośrednio na nas, słuchaczy. Świetne. Trzeci utwór, trwający niemal dwadzieścia minut (dziewiętnaście minut i trzydzieści sześć sekund) "Destroyer Of All Worlds" jest nie tylko najdłuższym na tym krążku, ale i najbardziej intensywnym. Początek zdaje się być bardzo podobny do tego z pierwszego numeru, jednak przestrzeń w nim jest jeszcze mocniej rozrzedzona - gitary i perkusja na ambientowym tle brzmią atonalnie, rozkładają się jeszcze bardziej powolnie i niepokojąco i znów zdają się trochę flirtować z jazzem, by następnie skręcić w post-rockowy pejzaż pełny wyciągniętych gitar i klawiszowych zahaczających o space rock nakładek, które sprawiają że całość narasta, by po chwili się zerwać i płynnie przejść w wyciszenie, które z kolei znów wraca w rejony niepokojącego wietrznego ambientu. W nich pozostajemy przez całą drugą połowę utworu i choć niemal ma się wrażenie, że nic w tym momencie się nie dzieje, poszczególne soniczne układy i dźwięki sprawiają, że słucha się tego w ogromnym napięciu, aż do całkowitego wyciszenia i jednocześnie zakończenie płyty.
Drugi utwór trwa zaledwie sześć minut i nosi tytuł "Mørke skyer over Sildabyen" ("Ciemne chmury nad Sildabyen"). W nim wracamy w pobliże Haugesund, ale od samego początku jest znacznie ciemniej niż w poprzednim utworze. Dźwięki również wyłaniają się z ciszy, powoli budują atmosferę, rozwijają się ambientowym, powolnymi i sunącymi tonami. Perkusja brzmi jakby wygrywała rytualne, wojenne rytmy wyrwane ze starych pieśni wikingów, a kontrabas wraz z gitarą delikatną, smutną melodią szemrzą leniwym rytmem, który niemal sprawia wrażenie jakby te czarne chmury napierały nie na norweskie niebo, a bezpośrednio na nas, słuchaczy. Świetne. Trzeci utwór, trwający niemal dwadzieścia minut (dziewiętnaście minut i trzydzieści sześć sekund) "Destroyer Of All Worlds" jest nie tylko najdłuższym na tym krążku, ale i najbardziej intensywnym. Początek zdaje się być bardzo podobny do tego z pierwszego numeru, jednak przestrzeń w nim jest jeszcze mocniej rozrzedzona - gitary i perkusja na ambientowym tle brzmią atonalnie, rozkładają się jeszcze bardziej powolnie i niepokojąco i znów zdają się trochę flirtować z jazzem, by następnie skręcić w post-rockowy pejzaż pełny wyciągniętych gitar i klawiszowych zahaczających o space rock nakładek, które sprawiają że całość narasta, by po chwili się zerwać i płynnie przejść w wyciszenie, które z kolei znów wraca w rejony niepokojącego wietrznego ambientu. W nich pozostajemy przez całą drugą połowę utworu i choć niemal ma się wrażenie, że nic w tym momencie się nie dzieje, poszczególne soniczne układy i dźwięki sprawiają, że słucha się tego w ogromnym napięciu, aż do całkowitego wyciszenia i jednocześnie zakończenie płyty.
Ocena: Pełnia |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Kapitän Platte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz