niedziela, 29 września 2019

Nazca Space Fox - Pi (2019)


Nazca Space Fox pochodzi z Niemiec, choć pierwsze słowo w nazwie mogłoby sugerować Meksyk albo Peru. Tymczasem panowie są z Frankfurtu, a album "Pi" to ich drugie wydawnictwo studyjne, które dopiero co, bo 27 września roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów, miało swoją premierę. Czy kosmiczny lisek drzemiący pod korzeniami ogromnego drzewa (czyżby Yggdrasila?) ma coś ciekawego do zaoferowania w post-rockowej stylistyce wokół której się obraca?

Trio zadebiutowało w 2017 roku płytą zatytułowaną po prostu "Nazca Space Fox", a w skład zespołu wchodzą Mathias Gaul grający na gitarze i klawiszach, Stefan Bahlk grający na basie oraz perkusista Heiko Vollweiller. Najnowszy album miał ponoć powstawać na przestrzeni kilku sesji granych na żywo, co zresztą słychać w brzmieniu płyty. Jest przestrzennie, surowo, melodyjnie, ciężko i zarazem bardzo różnorodnie, a poszczególne rozwinięcia sprawiają wrażenie improwizacji, a nie z góry rozpisanych form muzycznych. Sama płyta nie jest też długa, choć panowie nie stronią od rozbudowanych, długich utworów, bo całość zamyka się w zaledwie sześciu numerach i nieco ponad trzech kwadransach.

Otwierający płytę "Windhund" rozpoczyna się niespiesznie, wręcz leniwie i wietrznie, stopniowo narastając i budując napięcie, wreszcie rozwijając się w melodyjny pasaż, który może przypominać trochę to, co znalazło się na "Wasteland" Riverside. Przebijają tutaj podobne emocje, choć jednocześnie jest odrobinę ostrzej. Zresztą jeśli znacie wspomnianą, to oceńcie sami czy klimat nie jest tutaj podobny. W drugim, a zarazem najdłuższym, bo trwającym dziesięć minut i jedenaście sekund "Space Drift" zmieniamy nieco klimaty, bo choć tu także zaczynamy od rozwijania się i stopniowego narastania, to wyraźniejsze staje się mocne zakorzenienie w post-rockowej stylistyce, ale zaostrzone o niemal hard rockowe inklinacje. Ostrzejsze riffy raz po raz wyciszają się w delikatniejsze, melodyjne łkania, by za chwilę znów intensywnie przyspieszyć. W samym utworze nie ma miejsca na nudę, bo mimo powtarzania struktur, to dzieje się w nim dużo i gęsto, co sprawia, że słucha się go naprawdę znakomicie. W kosmicznym transie pozostajemy w bardzo udanym "Space Farm Blues", który zgodnie z nazwą wyraźnie inkorporuje bluesowe zagrywki i nieco bardziej senny klimat. Trwający osiem minut numer może wydawać się trochę za długi, ale nic bardziej mylnego - bo jest w sam raz i sprawia wrażenie kołysanki dla takich drzemiących lisków jak ten z okładki, a nie brakuje w nim też żywych rozwinięć, czyli momentów w którym spełniają się sny tych przemiłych rudych zwierzątek.
Trzech panów i kot, który zapewne zastępuje prawdziwego lisa

Drugą połowę rozpoczyna świetny "Hummingbird" (czyli koliber, którego kapitalną kolorową podobiznę umieszczono w środku opakowania pod wyklejką na płytę). Wraz z nim następuje zmiana klimatu, bo panowie zgrabnie przechodzą do stonerowych dźwięków i zdecydowanie cięższych pasaży. Początek znakomicie wkręca w nową atmosferę, po czym przyspieszamy w dusznym, powolnym tempie oraz riffie, którego nie powstydziliby się panowie z Fu Manchu. To także jeden z najfajniejszych momentów na "Pi". Po nim czas na przedostatni utwór zatytułowany "Showdown", który trochę nieoczekiwanie wraca do post-rockowej stylistyki i pasażowego, bardziej lirycznego grania, ale na szczęście dalekiego od powtarzania schematów gatunku. Mimo to, poszczególne riffy czasami wybrzmiewają tutaj raz po raz w różnych konfiguracjach, choć na pewno nie można odmówić im pomysłowości na trzymanie w napięciu swoich słuchaczy o czym świadczy fantastyczny rozpędzony finał z dodatkiem klawiszy. Na zakończenie serwują zaś kawałek noszący tytuł "Grinder" rozpoczynający się od perkusji i ponownie nieco bluesowej melodii gitary, znów trochę mogącym się kojarzyć z ostatnią płytą naszego rodzimego Rverside. Senne spięcie klamrą? Nic bardziej mylnego, bo już po chwili panowie ponownie sięgają po energiczne stonerowe rozwinięcie, które zdaje się być dosłownie wyrwane z teki Fu Manchu, a do tego fajnie kontrastowane tymi lżejszymi fragmentami. Osobiście bym się jednak nie obraził jakby punktem wyjścia były jednak te ostrzejsze momenty, a nie kolejne wyciszone pejzaże.

Ocena: Pełnia
"Pi" to płyta, której świetnie słucha się w zapętleniu. Panowie sprawnie zmieniają klimat, budują atmosferę, bawią się swoimi pomysłami i starają się nie powielać post-rockowych schematów, a zwłaszcza około shoegaze'owych gitarowych przestrzeni, których tu brakuje. Najfajniej robi się wtedy, gdy grają ostrzej, sięgają po fuzzy i motoryczne stonerowe, może nawet hard rockowe przyspieszenia. Nie przesadzają też z klawiszami, które w paru miejscach dopełniają ich granie, ale wydaje mi się, że są albo niepotrzebne, albo przydałoby się im przyznać więcej miejsca, tak by nie były jedynie tłem, a pełnoprawnym instrumentem. Panów wyraźnie też ciągnie w progresywne rejony, bo numery są dość rozbudowane i zróżnicowane, nawet jeśli wcale nie są długie i wreszcie, swoim brzmieniem i kolorystyką znakomicie łączy się z jesienną aurą.



Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz