piątek, 20 grudnia 2019

echolons))) - Idea Of A Labirynth (2019)


Biegnij przez korytarze. Jeśli będziesz miał dość szczęścia, znajdziesz włącznik światła...

Niemiecka grupa echolons))) mimo używania w nazwie trzech nawiasów w ten sam sposób w jaki użyła go grupa Sunn O))) nie gra muzyki drone. Czterech panów para się owszem muzyką gitarową, choć ich brzmienie to połączenie rocka alternatywnego, progresywnego i post-rocka. Jak sami wskazują inspirują się U2, Foo Fighters, Incubus, Pink Floyd i Pourcipine Tree, do tego kompletu można też moim zdaniem grupę Vangough. Mówią, że poszukują swojej niszy obok echa, atmosfery i pogłosu, gdzieś pomiędzy popem, progiem i rockiem, a może nawet czymś jeszcze. "Idea Of A Labirynth" który swoją premierę miał 15 listopada 2019 roku, to ich trzecie wydawnictwo. Wcześniej wydali jeszcze album "About Sugar And Other Bitter Things" w 2011 roku i epkę "Mount Neverest" w 2014 roku. Nie są mi one znane, ale sądząc po tym co można usłyszeć na najnowszym krążku, zdecydowanie trzeba będzie je sprawdzić.

Fajne wrażenie robi już grafika okładkowa z głową i przypominającą trochę tetrisa konstrukcją, która zapewne jest owym labiryntem. Intrygujący jest robiący za szyję przewód, który jak się okazuje z innych grafik, które można znaleźć w środku opakowania łączą się z głośnikiem, a kabel dodatkowo oplata jeszcze także między innymi kulę, która może być planetą Ziemią, choć mi osobiście bardziej skojarzyła się ze szklanymi kulkami, które się kolekcjonowało w szkole podstawowej i grało ze znajomymi na korytarzach ku wielkiej rozpaczy nauczycieli. Na płytowej okładce zgrabnie w lewym dolnym roku zamieszczono jeszcze nazwę grupy i tytuł, nie zapominając, że to właśnie grafika ma dominować. Najnowszy album, jak można się dowiedzieć z notatki prasowej, w zasadzie jest konceptem opartym wokół tytułowej "idei labiryntu". Czytamy, co następuje:

Inspirowany postmodernistyczną i ciemną powieścią "Dom z Liści"*, album rozprawia się ze podstawowymi strachami z jakimi zmaga się ludzkość ("Idea of Labirynth"), samo-uwięzianiu się ubezwłasnowalnianiu się w świecie cyfrowym ("Prism is a Dancer"), ukrywaniu sekretów rodzinnych, które nie mają ujrzeć światła dziennego ("Questions Never Asked"), nostalgią i tęsknotą za domem ("Leaving the City"), pętlą jaka zaciska się podczas miłości ("Act of Balance"), zapadaniu się głęboko w podświadomość ("Midwater") i pełnymi agonii bezsennymi nocami ("Science of Sleep").


Sprawdźmy więc jak całość wypada muzycznie. Zaczynamy od "Leaving the City", które rozpoczyna się sielankowym, rzewnym klawiszem do którego dołącza gitara i wokal. Po chwili numer rozkręca się do pochodowego tempa, w którym szczególnie wyróżnia się uwydatniona lekka perkusja, ale stopniowo utwór intrygująco narasta i gęstnieje. Przypomina trochę wyjście na pustą ulicę, która z czasem coraz bardziej się zaludnia, aż do nieznośnego tłumu. Muzycznie jednak jest bardzo przyjemnie, gęsto, dość ostro, ale zarazem bardzo płynnie i lekko, zupełnie tak jakby faktycznie mógłby brzmieć współcześnie Pink Floyd, który znakomicie odnalazł się w nowoczesnym brzmieniu, przestał eksperymentować i po prostu napisał sprawną, soczystą kompozycję z pogranicza alternatywy, progresji i post-rocka (którego to echa słychać szczególnie w finale kompozycji). Drugi, znakomity zresztą numer, zatytułowany "Labirynth" - de facto będący tytułowym - zaczyna się od odgłosów człowieka idącego przez labirynt właśnie, zasapania i zapewne jego dezorientacji, którą niemal czujemy w powietrzu. Gdy wchodzi muzyka skojarzeniami najbliżej jest do choćby takiego Vangougha czy Pourcipine Tree. Jest nieco szybciej i ostrzej, ale nadal płynnie, klimatycznie i przestrzennie. Ponownie wyróżnia się tutaj perkusja, ale też jest bardziej melodyjna gitara. Świetny jest także "Act of Balance" zaczynający się zdecydowanie alternatywnym sznytem, którego nie powstydziłoby się istotnie U2, choć całość podlana została progresywnym brzmieniem wywodzącym się rodem ze stylistyki Pourcipine Tree i przemyślanym budowaniem atmosfery.

Moim zdecydowanym faworytem jest jednakże kapitalny "Prism is a Dancer", który ma w sobie coś z twórczości Soen, Rendezvous Point czy ponownie Vangough. Smakowita partia gitar i idealnie uzupełniająca je partia klawiszy, ostre brzmienie łączące się z tymi lżejszymi, wyciszonymi fragmentami i orientalnie brzmiącymi wstawkami. Od wrzucenia w głęboką wodę zaczyna się "Midwater", czyli piąty na płycie utwór, który następnie usypia czujność spokojnym lirycznym intrem i równie powolnym tempem rozwinięcia. Nie brakuje tutaj co prawda mocniejszego rozbudowania, ale w porównaniu z poprzednikiem jest dużo łagodniej i chyba najmocniej w charakterze Pink Floyd zmieszanego trochę z U2. Drugim utworem, który potrafi zrobić naprawdę niezłe wrażenie jest przedostatni na albumie "Questions never asked". Zaczynający się delikatnie, radiowo i zdecydowanie alternatywnie, ale stopniowo narastający do rozwinięcia z mocnym riffem mogącym się trochę nawet kojarzyć z wczesnym Riverside. Na koniec "The Science of Sleep", ponownie z początku usypiający czujność, ale rozkręcający się do finałowych szybszych obrotów około czwartej minuty w przepiękny sposób. Tu wręcz przyszło mi skojarzenie z Warmrain, o którym nie tak dawno temu pisaliśmy, a do którego jeszcze wrócimy. I tylko szkoda, że na tym płyta się kończy, bo zwłaszcza w tym ostatnim drzemie ogromny potencjał na rozwinięcie w jeszcze ostrzejsze i bardziej rozbudowane rejony.


Ocena: Pełnia
Pod niezwykłą grafiką okładkową kryje się bardzo ciekawa zawartość muzyczna, która brzmi świeżo i równie intrygująco. Echelons))) choć ambitnie wymienia pośród swoich inspiracji grupy znane i bardzo różne pod względem stylistycznym zdecydowanie ma jednak swoje własne brzmienie i tożsamość. Oczywiście, te inspiracje tu i ówdzie mogą być słyszalne, a w innych fragmentach znajdzie się także inne, których nie wymieniają, bo być może nawet ich nie znają. To wciąż jednak kawał świetnie napisanej, emocjonalnej i miejscami naprawdę kapitalnej muzyki, której nie da się jednoznacznie skategoryzować, a przy tym o bardzo przystępnym charakterze, także dla mniej wyrobionych słuchaczy. Nie obraziłbym się gdyby w paru miejscach pojawiło się więcej szaleństwa, więcej rozwijania, a same kompozycje trwały nieco dłużej niż średnio pięć/sześć minut. Wreszcie, to płyta którą warto poznać także jako jedną z tych małych perełek o których prawie nikt nie wspomni w radiu czy profesjonalnej prasie muzycznej, bo to jeden z tych albumów, które choć świetne idą trochę bocznymi ścieżkami i tytułowymi labiryntami - co mnie osobiście trochę smuci.



* Debiut amerykańskiego pisarza polskiego pochodzenia Marka Z. Danielewskiego z 2000 roku. 

Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości 
Creative Eclipse PR i Tonzonen Records.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz