Ponownie nie do końca wiem, gdzie powinienem witać: w Niemczech czy może we Francji? Suprafon to bowiem grupa, która pochodzi z tego pierwszego, ale estetycznie i stylistycznie czerpie z tego drugiego kraju, co widać także na przepięknej grafice okładkowej utrzymanej w duchu sztuki fin de siècle. Czy oznacza to, że zawartość jest pesymistyczna?
"Suprafon" to nie tylko tytuł najnowszej płyty Suzan Kӧcher, ale także nazwa jej grupy, która wykrystalizowała się krótko po wydaniu jej debiutanckiego pełnometrażowego krążka "Moonlight Bordeaux" wydanego jesienią 2017 roku. Nieco wcześniej, bo wiosną tego samego roku wyszła epka zatytułowana "Blood Red Wine". W swojej twórczości Kӧcher miesza różne muzyczne stylistyki i porusza się wokół krautrocka, folk rocka z domieszką psychodeli i popu, ze szczególnym uwzględnieniem jego francuskiej odmiany. Jak podkreśla artystka w notatce prasowej, jest to płyta która zaprasza do świata, w którym jest miejsce i czas na niezapomniane doświadczenia i wrażenia. Tam gdzie, wciąż jest wiele do zobaczenia i usłyszenia, wiele do odkrycia jeśli tylko poświęci się trochę czasu i wyjdzie poza rutynę dnia codziennego. Ma być podróżą, która zabierze w najbliższe odległe miejsce. A skoro tak, nie może być pesymistycznie - prawda? Sprawdźmy!
Zaczynamy od strony A* i od piosenki zatytułowanej tak jak słynny serial o gangsterach z Cillianem Murphy w roli głównej, czyli sympatycznego "Peaky Blinders". Z początku leniwy wstęp, po czterdziestu sekundach rozwija się do spokojnego, ale marszowego tempa z bardzo ładnie wyłożonym basem, delikatną melodią gitary i przypominającymi miejscami deciaki tłem syntezatorów, wreszcie selektywną, lekko odbijającą się w przestrzeni perkusją. Suzan Kӧcher ma z kolei bardzo przyjemną, lekką barwę głosu, która świetnie pasuje do muzyki. Równie udany jest drugi numer noszący tytuł "Poisonous Ivy" jest nieco tylko szybszy, ale równie ciepły pod względem brzmienia i znakomitego wokalu Suzan. Z przestrzeni wyłania się "Night By The Sea" zdradzający odrobinę psot-rockowe inspiracje grupy i do tego pozbawiony perkusji. Ponownie jest troszkę wolniej, nawet Suzan świetnie oplata słuchacza swoim głosem i snuje przepełnioną smutkiem miłosną opowieść. Po nim czas na bardzo ładny "Texan Sun", który również oparty jest na lekkiej, dość sennej atmosferze, ale pełnej piękna i ciepła bliskiej psychodeli z lat 60tych, ale zarazem podanej bardzo nowocześnie. Dodatkowo można w nim usłyszeć wiolonczelę, którą gościnnie nagrała dla Suprafon, Mary Beth.
Stronę B zaczynamy od utworu zatytułowanego "Zitra". Będący de facto numerem instrumentalnym rozwija się powoli i najmocniej korzysta z krautrockowych inspiracji, bawi się formą i atmosferą, która fajnie balansuje między miłym spacerem z tamburynem i fletem (generowanym syntetycznie), a nieco niepokojącym spokojem bijącym z tego utworu i nieco orientalną melodią. Nie rozumiem tylko po co Suzan śpiewa w nim wyłącznie tytuł utworu - same instrumenty przecież też brzmią tutaj pięknie! Po tym wyciszeniu pomiędzy, a na początek "drugiej strony" przeskakujemy do świetnego, odrobinę szybszego od wcześniejszych utworu zatytułowanego bodajże po... czesku "Pĕšky do Mĕsta" w którym jest przyjemnie i ciepło, a Suzan śpiewa nadal po angielsku. Ponownie łagodniejszy i troszkę wolniejszy numer siódmy to także zatytułowany zaskakująco, bo tym razem "Hlavni Nádraži". Fajnie rozwija się on w czasie, delikatnie kołysząc słuchacza i sprawiając, że wszystko wokół staje się lżejsze, spokojniejsze i jakieś milsze. Przedostatni, również chyba z czeska, nosi tytuł "Piseň Dne", ponownie jest troszkę żywszy, o wyraźnej melodii gitary i perkusji przywodzącej na myśl pociąg, który odjeżdżał na koniec poprzedzającego numeru. Nadal jest bardzo przyjemnie i lekko. Na koniec płyty wstawiono utwór tytułowy, który najmocniej pachnie klasycznie rozumianą piosenką francuską. Zaczynająca się zaraz po zakończeniu poprzedniej, wraz z głosami ludzi rozmawiającymi na ulicy, zapewne w kawiarni, a następnie świetnie rozwijając się do najostrzejszych, ale bynajmniej nie przesadzonych, idealnie wpisujących się w klimat reszty, dźwięków, którym w mojej ocenie blisko w klimacie do tego, co kiedyś nagrywała Blondie, a tylko francuskim słowem przypominając o korzeniach w poezji śpiewanej rodem z twórczości Edith Piaf.
To płyta pełna słońca, łagodności i uroczych melodii o radiowym charakterze, których jednak w żadnym - a przynajmniej nie naszym - radiu nie usłyszycie. Fantastycznie zachowano tutaj staromodny sznyt rodem z lat 60tych z nowoczesnym brzmieniem, jest świeżo i tajemniczo, a przy tym bardzo przyjemnie. To taki album, który z powodzeniem może być soundtrackiem do porannego wstawania i wprawiania się w dobry nastrój z kawką i drożdżówką, jak również do spotkań z przyjaciółmi. Mógłby się nawet z powodzeniem odnaleźć w filmach opartych na estetyce lat 60tych, gdzie zamiast starych numerów z epoki, mogłyby zabrzmieć bardzo spójne także pod względem pasowania do epoki całkowicie nowe utwory, jakie proponuje na swoim drugim albumie Suzan Kӧcher. Na jesień i zimę na poprawę humoru, na wiosnę na szybkie odrodzenie i na lato do spotkań w parkach i ogrodach nada się w sam raz. Polecam!
* Numery na płycie zostały opisane stronami - tak więc kilka jest na tak zwanej stronie A, a kilka na stronie B.
Stronę B zaczynamy od utworu zatytułowanego "Zitra". Będący de facto numerem instrumentalnym rozwija się powoli i najmocniej korzysta z krautrockowych inspiracji, bawi się formą i atmosferą, która fajnie balansuje między miłym spacerem z tamburynem i fletem (generowanym syntetycznie), a nieco niepokojącym spokojem bijącym z tego utworu i nieco orientalną melodią. Nie rozumiem tylko po co Suzan śpiewa w nim wyłącznie tytuł utworu - same instrumenty przecież też brzmią tutaj pięknie! Po tym wyciszeniu pomiędzy, a na początek "drugiej strony" przeskakujemy do świetnego, odrobinę szybszego od wcześniejszych utworu zatytułowanego bodajże po... czesku "Pĕšky do Mĕsta" w którym jest przyjemnie i ciepło, a Suzan śpiewa nadal po angielsku. Ponownie łagodniejszy i troszkę wolniejszy numer siódmy to także zatytułowany zaskakująco, bo tym razem "Hlavni Nádraži". Fajnie rozwija się on w czasie, delikatnie kołysząc słuchacza i sprawiając, że wszystko wokół staje się lżejsze, spokojniejsze i jakieś milsze. Przedostatni, również chyba z czeska, nosi tytuł "Piseň Dne", ponownie jest troszkę żywszy, o wyraźnej melodii gitary i perkusji przywodzącej na myśl pociąg, który odjeżdżał na koniec poprzedzającego numeru. Nadal jest bardzo przyjemnie i lekko. Na koniec płyty wstawiono utwór tytułowy, który najmocniej pachnie klasycznie rozumianą piosenką francuską. Zaczynająca się zaraz po zakończeniu poprzedniej, wraz z głosami ludzi rozmawiającymi na ulicy, zapewne w kawiarni, a następnie świetnie rozwijając się do najostrzejszych, ale bynajmniej nie przesadzonych, idealnie wpisujących się w klimat reszty, dźwięków, którym w mojej ocenie blisko w klimacie do tego, co kiedyś nagrywała Blondie, a tylko francuskim słowem przypominając o korzeniach w poezji śpiewanej rodem z twórczości Edith Piaf.
Ocena: Pełnia |
* Numery na płycie zostały opisane stronami - tak więc kilka jest na tak zwanej stronie A, a kilka na stronie B.
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz