Pięciu kanadyjczyków z Quebecu i metal progresywny. Brzmi znajomo - prawda? Poznajcie nowy, młody i bardzo obiecujący zespół, czerpiący z największych i jednocześnie mogący sporo w gatunku namieszać: Universe Effects. Nie tak dawno temu, bo 25 lutego tego roku, swoją premierę miał ich debiutancki album, który przyciąga już samą okładką...
Fabryczne miasto znajdujące się w zgliszczach wyłaniające się sponad chmur i wschodzące słońce wyraźnie sugeruje, że Universe Effects celuje wysoko. Ich celem jest pokazanie, że w klasycznym metalu progresywnym jest jeszcze sporo do powiedzenia, że nadchodzi świeża krew. Grupa powstała w 2012 roku z inicjatywy gitarzysty Gabriela Cyra, klawiszowca Francisa Gregoira, perkusisty Phillipa Pouliota oraz basisty Dominica Tapin-Brousseau. W niedługo potem skład uzupełnił wokalista Gabriel Antoine Valee. W tym składzie panowie przygotowali płytę, która czerpie inspirację z największych: od Dream Theater zaczynając, poprzez Rush, Symphony X, Stevena Wilsona, Pourcipine Tree, Planet X, Yes i wielu podobnych, a na Hansie Zimmerze kończąc. Właściwie można by ziewnąć, bo wszak ile podobnych zespołów już było? Sprawdźmy, czy świeża krew rzeczywiście ma coś do powiedzenia w tym gatunku.
W otwierającym płytę "Against the Influent" wita nas przede wszystkim dojrzałe brzmienie gitar i mocnej perkusji. Ciekawie wypada też wokal Valeego, choć poza znakomitym warsztatem nie ma tu miejsca na fajerwerki. Druga kompozycja ponad dziewięciominutowy "Equliibrium" rozpoczyna się spokojnie i wyraźnie słychać w nim inspirację wymienionymi wyżej zespołami. Bardzo przyjemnie słucha się tutaj rozpędzonego instrumentalnego pasażu i wyciszenia, po którym całość znów przyspiesza aż do efektownego zakończenia. Dobre wrażenie robi też numer trzeci, "Tormended" w którym ciężkie dość mroczne zagrania mieszają się z lekkimi fragmentami, a pod względem wokalnym Valee zbliża się do Geddy'ego Lee z Rush. To także jeden z najciekawszych kawałków na tym albumie. Nie odstaje także bardzo dobry instrumentalny "The Artifact", którego nie powstydziłoby się samo Dream Theater. Mocny klawiszowo-gitarowy pasaż może nie jest specjalnie odkrywczy, ale zagrany bardzo świeżo.
Po nim pojawia się utwór tytułowy, który rozpędza się dość powoli, ale i tu czeka nas efektowny pasaż instrumentalny. Płytę wieńczy nieco ponad trzydziestominutowa suita "Lost In Time" rozbita na trzy części. Wpierw świetny, ciężki "Entropy" znów dość intensywnie pachnący Dream Theater czy Symphony X, ale zawierający w sobie mnóstwo świeżości, młodzieńczej energii i kilka naprawdę niezłych rozwiązań kompozycyjnych. Po jego wybrzmieniu następuje część druga zatytułowana "Lost In Time", którą otwiera klawiszowo-gitarowy lekko ambientowy, klimatyczny wstęp. Tu nieco bardziej zbliżają się do Pircupine Tree i twórczości Stevena Wilsona, ale i tutaj nie ma miejsca na bezmyślne kopiowanie. Później utwór rozwija się, ale przez większy czas jest liryczny, spokojny i jednocześnie dość niepokojący. Następnie płynne przejście do ponad trzynastominutowego bardzo interesującego finału noszącego podtytuł "Out of the Darkness".
Universe Effects zdecydowanie prochu nie odkrywa, ale pokazuje że w muzyce progresywnej w klasycznej formie nadal można tworzyć rzeczy ciekawe i naprawdę wciągające i wcale nie trzeba sięgać po patenty djentowe czy deathcore'owe. To płyta doskonale zrealizowana pod względem brzmienia i kompozycji, która choć wyraźnie inspirowana największymi zespołami gatunku zawiera znamiona własnego pomysłu i tożsamości artystycznej. Mam nadzieję, że o Universe Effects słuch nie zaginie (jak miało to miejsce ze znakomitym Lost In Thought czy naszym rodzimym Perihellium), bo to zaskakująco dobry debiut, a sam zespół sporo może osiągnąć. Ocena: 8/10
Dwóch utworów można posłuchać na stronie zespołu, a cała płyta dostępna jest na Spotify.
Fabryczne miasto znajdujące się w zgliszczach wyłaniające się sponad chmur i wschodzące słońce wyraźnie sugeruje, że Universe Effects celuje wysoko. Ich celem jest pokazanie, że w klasycznym metalu progresywnym jest jeszcze sporo do powiedzenia, że nadchodzi świeża krew. Grupa powstała w 2012 roku z inicjatywy gitarzysty Gabriela Cyra, klawiszowca Francisa Gregoira, perkusisty Phillipa Pouliota oraz basisty Dominica Tapin-Brousseau. W niedługo potem skład uzupełnił wokalista Gabriel Antoine Valee. W tym składzie panowie przygotowali płytę, która czerpie inspirację z największych: od Dream Theater zaczynając, poprzez Rush, Symphony X, Stevena Wilsona, Pourcipine Tree, Planet X, Yes i wielu podobnych, a na Hansie Zimmerze kończąc. Właściwie można by ziewnąć, bo wszak ile podobnych zespołów już było? Sprawdźmy, czy świeża krew rzeczywiście ma coś do powiedzenia w tym gatunku.
W otwierającym płytę "Against the Influent" wita nas przede wszystkim dojrzałe brzmienie gitar i mocnej perkusji. Ciekawie wypada też wokal Valeego, choć poza znakomitym warsztatem nie ma tu miejsca na fajerwerki. Druga kompozycja ponad dziewięciominutowy "Equliibrium" rozpoczyna się spokojnie i wyraźnie słychać w nim inspirację wymienionymi wyżej zespołami. Bardzo przyjemnie słucha się tutaj rozpędzonego instrumentalnego pasażu i wyciszenia, po którym całość znów przyspiesza aż do efektownego zakończenia. Dobre wrażenie robi też numer trzeci, "Tormended" w którym ciężkie dość mroczne zagrania mieszają się z lekkimi fragmentami, a pod względem wokalnym Valee zbliża się do Geddy'ego Lee z Rush. To także jeden z najciekawszych kawałków na tym albumie. Nie odstaje także bardzo dobry instrumentalny "The Artifact", którego nie powstydziłoby się samo Dream Theater. Mocny klawiszowo-gitarowy pasaż może nie jest specjalnie odkrywczy, ale zagrany bardzo świeżo.
Po nim pojawia się utwór tytułowy, który rozpędza się dość powoli, ale i tu czeka nas efektowny pasaż instrumentalny. Płytę wieńczy nieco ponad trzydziestominutowa suita "Lost In Time" rozbita na trzy części. Wpierw świetny, ciężki "Entropy" znów dość intensywnie pachnący Dream Theater czy Symphony X, ale zawierający w sobie mnóstwo świeżości, młodzieńczej energii i kilka naprawdę niezłych rozwiązań kompozycyjnych. Po jego wybrzmieniu następuje część druga zatytułowana "Lost In Time", którą otwiera klawiszowo-gitarowy lekko ambientowy, klimatyczny wstęp. Tu nieco bardziej zbliżają się do Pircupine Tree i twórczości Stevena Wilsona, ale i tutaj nie ma miejsca na bezmyślne kopiowanie. Później utwór rozwija się, ale przez większy czas jest liryczny, spokojny i jednocześnie dość niepokojący. Następnie płynne przejście do ponad trzynastominutowego bardzo interesującego finału noszącego podtytuł "Out of the Darkness".
Universe Effects zdecydowanie prochu nie odkrywa, ale pokazuje że w muzyce progresywnej w klasycznej formie nadal można tworzyć rzeczy ciekawe i naprawdę wciągające i wcale nie trzeba sięgać po patenty djentowe czy deathcore'owe. To płyta doskonale zrealizowana pod względem brzmienia i kompozycji, która choć wyraźnie inspirowana największymi zespołami gatunku zawiera znamiona własnego pomysłu i tożsamości artystycznej. Mam nadzieję, że o Universe Effects słuch nie zaginie (jak miało to miejsce ze znakomitym Lost In Thought czy naszym rodzimym Perihellium), bo to zaskakująco dobry debiut, a sam zespół sporo może osiągnąć. Ocena: 8/10
Dwóch utworów można posłuchać na stronie zespołu, a cała płyta dostępna jest na Spotify.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz