Napisał: Dominik "Stanley" Stankiewicz
Trzeba
mieć niezły tupet, żeby nazwać swój zespół takim mianem. Cerber jest mitycznym
trójgłowym psiskiem, z którym lepiej nie zadzierać, silną bestią, która jest w
stanie w trymiga rozerwać na strzępy nierozważnego osobnika chcącego przemknąć
obok po cichaczu.
Obok olsztyńskiego trio trudno przejść obojętnie, szarpie
bowiem aż miło tuż po klimatycznym intro do numeru "Czarnosercy". Jeśli
bliskie są Wam dokonania Pantery z okolic "Vulgar Display of Power" i "Far
Beyond Driven", solidny "wpierdol" od Lamb of God i dokonania Frontside zanim
przerzucili się na rock'n'rolla to skombinujcie sobie ten bardzo ładnie wydany
krążek.
Muzycznie
nie jest to nic wielce odkrywczego, takie rwące za trzewia dźwięki znajdowały
się już na płytach artystów, którzy rządzili w metalu w latach 90, mogę więc
śmiało stwierdzić, że "Lust for Suffering" to bardzo przyjemna podróż w
czasie. Mięsiste, bujające, brudne brzmienie, rozwrzeszczany wokalista i moc
prostego walącego po mordzie riffu, taki jest przepis na udane kawałki tej
formacji. Choć jak dla mnie tu i ówdzie mogliby przyciąć kawałki o minutkę czy
dwie, bo wkrada się niepożądana monotonia. A utworów poza minutowym
przerywnikiem jest tu dziewięć, warto by zadbać przy okazji krążka numer dwa (bo
nie mam wątpliwości, że się pojawi) o większą zwartość muzy, no chyba, że
panowie sobie od początku założyli zerkanie w stronę sludge czy stonera stąd
takie długaśne formy.
Poza
tym nie mam się w sumie do czego przyczepić, bo produkcja jest solidna i jak na
debiutantów dobrze wyśrubowana, krótko mówiąc czuć że chłopaki siedzieli dość
długo komponując ten materiał i jak najbardziej powinni być z niego dumni.
Wydaje mi się tylko, że na dalszym etapie kariery powinna zostać podjęta
decyzja czy Cerber zostaje przy polskich, całkiem ciekawych tekstach czy stawia na próbę dotarcia do międzynarodowego słuchacza i śpiew będzie w języku
angielskim. Przyznam, że takie niezdecydowanie na tym etapie jeszcze jest
znośne, ale jeśli zależy im na spójności przekazu to wato by wybrać jeden
konkretny język komunikacji ze słuchaczem. Ja ze swojej strony przyznam, że po
naszemu wierzę im bardziej. Szczególnie jak słucham takich wałków jak
rytmicznie walące po żebrach "Blizny", co ciekawe znajdujące się już na epce "Mad At The Soul" z 2012 roku i słusznie wytypowane do promocji najnowszego albumu.
Podsumowując
– życzyłbym sobie więcej takich dopracowanych albumów „na dzień dobry”.
Jesteśmy bowiem zalewani materiałami wątpliwej produkcji, robionymi jakby na
szybko i na odpierdol, a potem kapele się dziwią, że recenzent zły i że chujowa recenzja. Cerber pogryzł mnie
bardzo dotkliwe i że się tak masochistycznie wyrażę, czuję się z tym świetnie.
Takiej szczerej muzyki płynącej wprost z wkurwionych serc muzykantów obecnie
brakuje w zalewie pseudometalowego plastiku. Znakomita odtrutka na te wszystkie
Black Veil Bridesy, Atille i inne cyrkowe stworzenia. Krótko mówiąc solidny pełnometrażowy debiut. I oby tak dalej panowie! Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz