Norwescy wikingowie z Enslaved wracają ze swoim trzynastym albumem. Przez lata bazując na black i viking metalu nie stronili od wędrówek stylistycznych sięgając po wczesny rock progresywny czy szeroko pojęty muzyczny eksperyment. Z różnym skutkiem. Istniejąca od dwudziestu czterech lat grupa niewątpliwie jednak w swoim gatunku jest jedną z najciekawszych i udowadniają to najnowszym krążkiem, który swoją premierę miał 6 marca roku pięknistego...
Nie inaczej jest i tym razem, gdyż gatunkowe połamańce zamknięto w formie zaledwie sześciu numerów. Średnia długość każdego z nich to osiem minut, najdłuższy trwa zaś niemal jedenaście minut (bez piętnastu sekund). Myli się straszliwie i przepada z kretesem ten, który skreśli go za te długości z miejsca, a zwłaszcza ten, który jeszcze się z Norwegami z Enslaved nigdy nie zetknął. To bowiem jeden z tych zespołów, który ekstremalne brzmienie i rozciągnięte progresywne elementy łączy w sposób mistrzowski. Najnowszy zaś znakomicie tego dowodzi. Już pierwszy utwór "Thurisaz Dreaming" to ponad ośmiominutowa porcja najwyższego poziomu muzycznego nokautu osadzona na mocarnych ciężkich gitarach, blastach perkusji, growlach mieszających się z czystym wokalizami i potężnym wbijającym w fotel brzmieniu. Świetny otwieracz i istny walec.
Nie zwalniamy w tempa w znakomitym, trwającym niemal dziewięć minut "Building with fire", w którym witają nas odgłosy palącego się ognia i kuźni, a następnie całość melodyjnie przyspiesza. To także jeden z najlżejszych utworów na płycie, w którym miejscami bliżej do estetyki dawniej eksploatowanej przez Opeth, niż do surowego i dość siermiężnego w swojej strukturze black metalu. Znakomicie wypada też "One Thousand Years Of Rain", jeden z najbardziej pokręconych numerów z tej płyty. Wpierw mroczne, dość wolne intro, a następnie potężne uderzenie. Rozpędzone riffy i atmosferyczne brzmienie sprawiają, że można dojść do skojarzeń z rumuńskim Negura Bunget czy węgierskim Thy Catafalque. Odrobina ukojenia przychodzi w numerze czwartym zatytułowanym "Nauthir Bleeding" w którym panowie z Enslaved znów przez moment pokazują swoją liryczną stronę, nie stroniąc bynajmniej od morderczych rozwiązań, wstrząsów i licznych zaburzeń struktury raz po raz atakując wściekłymi riffami, szybką perkusją i zmianami tempa.
Kulminacja następuje w doniosłym, nie tylko długościowo, kawałku tytułowym. Ten kolos w niczym nie ustępuje swoim poprzednikom, co więcej jeszcze skuteczniej rozprawia się z gatunkowym rygorem, tak black metalu jak i szeroko pojętej progresywy. W samym utworze dzieje się bardzo dużo, a wszystko przebiega zgodnie z formułą wypracowaną przez Hitchcocka. Najpierw trzęsienie ziemi (ten pasaż!), a potem atmosfera robi się gęstsza, napięcie rośnie, by w finale osiągnąć zenit, Klasyczne, black metalowe ekstremum fenomenalnie łączy się tutaj ze stosunkowo lekkim metalem progresywnym, psychodelicznymi rozwiązaniami mającymi przykuć uwagę, posiekać, rozszarpać i wypluć. Mało tego wszystko wokół zaczyna niemal dosłownie płonąć, by zostawić tylko zgliszcza i dymiące popioły. I nawet gdyby tu miałby się kończyć pozostawiałby w osłupieniu na długo. Tak się jednak nie dzieje, bo na tych samych popiołach pojawia się szósty i finalny "Daylight'. I znów: istna petarda! To nie tylko zwieńczenie tej płyty, ale także swoiste podsumowanie i zarysowanie przesłania: coś trzeba zniszczyć, by mogło narodzić się na nowo. Cykl narodzin zawsze przecież odbywa się na gruncie, który wcześniej przeżył swoją małą prywatną apokalipsę.
Enslaved już na swoich wcześniejszych płytach pokazywało, że w kwestii ekstremalnego metalu ma wiele do powiedzenia. To grupa, która nie boi się eksperymentować ze stylistyką, która pozornie niewiele ma ze sobą wspólnego, tworząc z nich nową jakość. Ortodoksyjni black metalowcy czy niereformowalni wielbiciele Dream Theater z całą pewnością przeżegnają się i będą po tej płycie jechać ze wszystkich możliwych stron. Ci, bardziej otwarci na takie mariaże z kolei będą zachwyceni. Nie jest to też z całą pewnością muzyka łatwa, czy należąca do kategorii "jednego odsłuchu", a taka po którą będzie sięgać z ogromną przyjemnością i słuchając wciąż na nowo odkrywając warstwy jakie serwują Norwegowie. Niewątpliwie jest to granie posiadające mnóstwo wciąż nieodkrytego uroku i bezkompromisowego wizjonerstwa, którego zarówno w black metalu, jak i muzyce progresywnej wciąż jest za mało. Ocena: 9/10
Nie inaczej jest i tym razem, gdyż gatunkowe połamańce zamknięto w formie zaledwie sześciu numerów. Średnia długość każdego z nich to osiem minut, najdłuższy trwa zaś niemal jedenaście minut (bez piętnastu sekund). Myli się straszliwie i przepada z kretesem ten, który skreśli go za te długości z miejsca, a zwłaszcza ten, który jeszcze się z Norwegami z Enslaved nigdy nie zetknął. To bowiem jeden z tych zespołów, który ekstremalne brzmienie i rozciągnięte progresywne elementy łączy w sposób mistrzowski. Najnowszy zaś znakomicie tego dowodzi. Już pierwszy utwór "Thurisaz Dreaming" to ponad ośmiominutowa porcja najwyższego poziomu muzycznego nokautu osadzona na mocarnych ciężkich gitarach, blastach perkusji, growlach mieszających się z czystym wokalizami i potężnym wbijającym w fotel brzmieniu. Świetny otwieracz i istny walec.
Nie zwalniamy w tempa w znakomitym, trwającym niemal dziewięć minut "Building with fire", w którym witają nas odgłosy palącego się ognia i kuźni, a następnie całość melodyjnie przyspiesza. To także jeden z najlżejszych utworów na płycie, w którym miejscami bliżej do estetyki dawniej eksploatowanej przez Opeth, niż do surowego i dość siermiężnego w swojej strukturze black metalu. Znakomicie wypada też "One Thousand Years Of Rain", jeden z najbardziej pokręconych numerów z tej płyty. Wpierw mroczne, dość wolne intro, a następnie potężne uderzenie. Rozpędzone riffy i atmosferyczne brzmienie sprawiają, że można dojść do skojarzeń z rumuńskim Negura Bunget czy węgierskim Thy Catafalque. Odrobina ukojenia przychodzi w numerze czwartym zatytułowanym "Nauthir Bleeding" w którym panowie z Enslaved znów przez moment pokazują swoją liryczną stronę, nie stroniąc bynajmniej od morderczych rozwiązań, wstrząsów i licznych zaburzeń struktury raz po raz atakując wściekłymi riffami, szybką perkusją i zmianami tempa.
Kulminacja następuje w doniosłym, nie tylko długościowo, kawałku tytułowym. Ten kolos w niczym nie ustępuje swoim poprzednikom, co więcej jeszcze skuteczniej rozprawia się z gatunkowym rygorem, tak black metalu jak i szeroko pojętej progresywy. W samym utworze dzieje się bardzo dużo, a wszystko przebiega zgodnie z formułą wypracowaną przez Hitchcocka. Najpierw trzęsienie ziemi (ten pasaż!), a potem atmosfera robi się gęstsza, napięcie rośnie, by w finale osiągnąć zenit, Klasyczne, black metalowe ekstremum fenomenalnie łączy się tutaj ze stosunkowo lekkim metalem progresywnym, psychodelicznymi rozwiązaniami mającymi przykuć uwagę, posiekać, rozszarpać i wypluć. Mało tego wszystko wokół zaczyna niemal dosłownie płonąć, by zostawić tylko zgliszcza i dymiące popioły. I nawet gdyby tu miałby się kończyć pozostawiałby w osłupieniu na długo. Tak się jednak nie dzieje, bo na tych samych popiołach pojawia się szósty i finalny "Daylight'. I znów: istna petarda! To nie tylko zwieńczenie tej płyty, ale także swoiste podsumowanie i zarysowanie przesłania: coś trzeba zniszczyć, by mogło narodzić się na nowo. Cykl narodzin zawsze przecież odbywa się na gruncie, który wcześniej przeżył swoją małą prywatną apokalipsę.
Enslaved już na swoich wcześniejszych płytach pokazywało, że w kwestii ekstremalnego metalu ma wiele do powiedzenia. To grupa, która nie boi się eksperymentować ze stylistyką, która pozornie niewiele ma ze sobą wspólnego, tworząc z nich nową jakość. Ortodoksyjni black metalowcy czy niereformowalni wielbiciele Dream Theater z całą pewnością przeżegnają się i będą po tej płycie jechać ze wszystkich możliwych stron. Ci, bardziej otwarci na takie mariaże z kolei będą zachwyceni. Nie jest to też z całą pewnością muzyka łatwa, czy należąca do kategorii "jednego odsłuchu", a taka po którą będzie sięgać z ogromną przyjemnością i słuchając wciąż na nowo odkrywając warstwy jakie serwują Norwegowie. Niewątpliwie jest to granie posiadające mnóstwo wciąż nieodkrytego uroku i bezkompromisowego wizjonerstwa, którego zarówno w black metalu, jak i muzyce progresywnej wciąż jest za mało. Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz