Niczym feniks z popiołów po raz trzeci. Czy jest w tym ukryta jakaś przemyślana strategia?
Kiedy w 2010 roku ukazywał się piętnasty album studyjny legendarnej formacji jaką bez cienia wątpliwości jest Iron Maiden, zatytułowany "The Final Frontier", mówiło się o tym, że to ostatni album studyjny Brytyjczyków, o czym świadczyć miał także tytuł krążka. Jak się okazało, pięć lat później ukazał się kolejny, do tego najdłuższy w ich dyskografii, bo trwający ponad dziewięćdziesiąt minut i rozbity na dwie płyty "The Book of Souls", który również reklamowano jako ostatni. Powstający długo, także w cieniu choroby nowotworowej Bruce'a Dickinsona, album choć miał swoje momenty mogłoby go właściwie nie być, a jeśli uznać go za pożegnanie, to byłoby ono tylko niezłe, aczkolwiek bardzo odważne. Zapowiadanie ostatnich albumów i ostatnich tras po raz kolejny okazało się niepotrzebne i choć Ironi, po raz drugi oficjalnie nigdy nie mówili o końcu, regularnie wszakże koncertując, to nic nie wskazywało, że nagrają następny album studyjny. Minęło sześć lat i Ironi, mając także mnóstwo czasu, gdy nie grali koncertów odwołanych lub przełożonych z powodu pandemii koronawirusa, żeby napisać i nagrać nowy materiał, najpierw zaczęli teasować specjalny projekt w mediach społecznościowych przeróbkami grafik okładkowych z tajemniczą cyfrą 17, wreszcie ujawniając pierwszy nowy numer, singlowy "Writing's On The Wall" oraz ogłaszając, że nagrali następcę "The Book of Souls".
"Senjutsu", jak został zatytułowany siedemnasty album studyjny legendarnej grupy, ponownie został pomyślany jako album dwupłytowy, choć materiał na nim zawarty, jest krótszy o dziesięć minut od poprzednika. Ponownie też postawili na rozbudowane utwory, stanowiące kwintesencję ich stylu, garść autocytatów i odniesień do niemal wszystkich swoich płyt, a także na kolejny metakoncept - tym razem oddany japońskim słowem określającym "cel i strategię". Tekstowo Ironi tym razem zaś postanowili rozprawić się ponownie z obliczem wojny, śmiercią i odchodzeniem ze świata, ale także pamięcią o wydarzeniach historycznych, bóstwach, przodkach i bliskich, których nie ma już pośród nas.
Eddie, maskotka Ironów, która nieprzerwanie od prawie 50 lat króluje na okładkach płyt i grafikach związanych z zespołem, tym razem z kolei został przedstawiony jako wściekły samuraj gotowy, by rozprawić się ze swoimi przeciwnikami i wrogami. Fantastyczna podwójna okładka przedstawia go podobnie jak w przypadku "The Book of Souls" na czarnym tle (choć delikatnie podkreślono ją ciemną zielenią)*, a klasyczne ostro ciosane logo zespołu doskonale koresponduje ze stylizowaną na japońską czcionką oraz japońskimi znakami, którymi również zapisano tytuł. Podczas gdy na jednej stronie okładki Eddie szykuje się do zadania ciosu, na drugiej widzimy go en face na dużym zbliżeniu, widząc jego szeroki przerażający uśmiech, nabiegłe krwią oczy i krew ściekającą po brodzie. Robi to naprawdę kapitalne wrażenie. Piorunujące wrażenie robi też wykonanie książeczki stylizowanej na stare japońskie tomiki wierszy z cudnymi kaligrafiami rezonującymi z poszczególnymi numerami. Fantastyczna jest w niej wyklejka ukazująca Eddiego jako samotnego samuraja na pobojowisku gdzieś w starożytnej Japonii, niesamowicie wyglądają dwie grafiki przedstawiające Eddiego Samuraja w pełnej krasie, które znalazły się w środku książeczki; bardzo ciekawym zabiegiem było sporządzenie osobnych grafik do każdego utworu z tytułem płyty i pięcioma kolorystycznie wariacjami węża oplecionego wokół japońskich symboli (przyglądając się im zastanawiałem się, czy jest to połoz japoński, znany także jako wąż kurylski lub wyspowy) oraz trzema z różnymi wersjami twarzy Eddiego Samuraja (które znalazły się również na krążkach płyt). Dodatkowo, obok strony z podziękowaniami i rozpiską składu oraz innych twórców albumu, znalazł się Eddie Samuraj, który strzela z łuku. Coś pięknego.
Pierwszą płytę otwiera intrygujący, duszny, marszowy, sunący powoli i majestatycznie ponad ośmiominutowy utwór tytułowy, stanowiący coś w rodzaju uwertury do całego albumu przywodząc na myśl wstęp do "Satelite 15... The Final Frontier", brzmiący tak jakby zapraszano nas do zebrania armii i stanięcia w szranki z wrogiem oraz trapiącymi nas przeciwnościami, co zresztą również jest podkreślone w tekście. Niemal słyszy się tętent koni i chrzęst katan, bitewny tumult i niosący się nad górami odgłos wojennego werbla, który rytmicznie wygrywa Nicko McBrain. Po nim przychodzi czas na niespełna pięciominutowy (bez jednej sekundy) znakomity i bardzo energiczny "Stratego", będący drugim singlem promującym album. Rozwija on marszowe tempo poprzednika, które jest kontynuowane, ale jednocześnie jest znacznie szybciej i bardziej melodyjnie, a przy tym mniej eksperymentalnie jak w otwierającym album utworze. To utwór o klasycznym Maidenowym brzmieniu, które przywodzić może na myśl zarówno "Brave New World", jak i ich najlepsze dokonania z lat 80tych. Do kompletu fantastyczna praca gitar Dave'a Murraya, Steve'a Harrisa i Janicka Gersa, której nie da się pomylić z żadnym innym zespołem. Na trzeciej pozycji znalazł się "Writings On The Wall", czyli utwór ujawniony jako pierwszy singiel promujący album. Z początku numer ten kompletnie do mnie nie przemawiał, ale kilka odsłuchów sprawiło, że absolutnie się w nim zakochałem. Kojarzący się trochę z westernowym klimatem rodem z muzyki Ennio Morricone bluesowy gitarowy wstęp może nieco zbić z tropu, choć jest on przecież wybitnie Maidenowy, a po chwili kapitalnie rozwija się on melodyjnymi riffami i energicznym, przebojowym rozbudowaniem. Trwający nieco ponad sześć minut kawałek to prawdziwy hicior, który niczym Jeźdźcy Burzy przywołani w tekście, wjeżdża z ogromną prędkością do naszych głów i nie chce już z niej wyjść. Jeśli łapiecie się na tym, że śpiewacie refren z Dickinsonem, to znaczy że wjechał odpowiednio, a napisy na ścianach wsiąknęły, jak zamierzali twórcy płyty. Ja chyba już nie zliczę razów kiedy zapętlałem ten kawałek tylko po to, by pośpiewać z Brucem.
Na czwartej pozycji znalazł się ponad dziewięciominutowy, przejmujący "Lost In A Lost World", który zaczyna się powoli, smutnie i lirycznie, choć nieco inaczej, aniżeli Ironi zdążyli przyzwyczaić na swoich wcześniejszych albumach, by następnie rozbudować się dobrze znanymi strukturami, które skojarzyć się mogą zarówno z oryginalnymi albumami Maidenów z czasów Disckinsona, jak i tymi wydanymi już po jego powrocie do zespołu w 2000 roku. Bardzo blisko tutaj do znakomitego i niedocenianego "A Matter Of Life And Death" z 2006 roku, ale także dwóch wcześniejszych płyt. Nie jest to może specjalnie udana kompozycja, ale brzmi ona naprawdę znakomicie i przede wszystkim doskonale pokazuje, jak bardzo zgraną ze sobą ekipą jest Iron Maiden. Piątym numerem jest najkrótszy, bo trwający tylko cztery minuty i trzy sekundy, kawałek zatytułowany "Days Of Future Past", którego tytuł może kojarzyć się z jednym z filmów o X-Menach, choć tak naprawdę nie ma z nim nic wspólnego. Ponownie jest w nim szybciej, bardziej melodyjnie, ale zarazem znów wraca nieco marszowy ton perkusji. Krótszy, bardziej zwarty, a zarazem piosenkowy kształt utworu przypomina o tym dziwnym okresie w historii Ironów, który zaowocował powstaniem "No Prayer For The Dying" czy "Fear of the Dark" i tak również brzmi. Nie jest to numer szczególnie porywający, ale i tak słucha się go naprawdę dobrze i bez wrażenia niedopracowania czy znudzenia. Typowo Maidenowy wstęp wita słuchaczy także w wieńczącym pierwszy dysk "The Time Machine", który zamknięto w czasie siedmiu minut i dziewięciu sekund. Ponownie jest marszowo i odrobinę wolniej; ponownie też nie jest to najlepszy moment na płycie, ale jednocześnie znów nie ma się poczucia, że numery tak jak miało to miejsce w przypadku "The Book Of Souls" były pisane na kolanie i sprawiając wrażenia niedokończonego. Znakomicie brzmią tutaj także gitarowe pojedynki i soczyste solówki, które stały się wizytówką Ironów i ważnym elementem ich utworów.
Drugi album, wraz z otwierającym go świetnym zaledwie nieco ponad siedmiominutowym "The Darkest Hour", to domena monumentalnych długasów, które dosłownie zwalają z nóg. Ten wspomniany otwiera szum morza oraz liryczny gitarowy wstęp, pięknie podkreślony pełnym bólu wokalem Bruce'a Dickinsona. Numer, który zdaje się opowiadać o pokłosiu lądowania w Normandii kojarzy się z fenomenalnym "Paschendale" z "Dance of Death" czy "The Longest Day" z "A Matter Of Life And Death", a Nicko McBrain te skojarzenia dodatkowo podkreśla jeszcze perkusyjnymi uderzeniami rodem wyjętymi z "No More Lies" z "Dance of Death". Zmienia się też tutaj nieco ton brzmienia, które staje się duszne, na wzór uwerturowego otwieracza tytułowego pierwszej płyty, a nie marszowe, jakby chciano podkreślić jeszcze bardziej krajobraz po bitwie. Ponad dziesięć minut trwa fantastyczny "Death of the Celts", który zdaje się nawiązywać do i kontynuować "The Clansman" znany z "Virtual XI", drugiego i zarazem ostatniego albumu z Blazem Bayleyem przy mikrofonie. Kapitalny duszny klimat, budowanie napięcia i niezwykle precyzyjnie przemyślane partie sprawiają wrażenie doskonale znanych i rzeczywiście tak jest, a za każdym razem słucha się go z wypiekami na twarzy. Nawet Dickinson jakby od niechcenia brzmi niemal tak jak brzmiał Blaze Bayley. Tu także znów jest bardziej marszowo, ale dominuje w nim ogromny ból i smutek, świetnie podkreślony odrobinę zmęczonym głosem Bruce'a - czego absolutnie nie należy postrzegać w tym wypadku jako wady, bo w przeciwieństwie do poprzedniej płyty, na tej jest w znakomitej formie, a tu należy to raczej słyszeć go jako swoistą kreację na potrzeby tego utworu. Można narzekać, że instrumentalne partie to powtarzanie rytmicznych zagrywek oraz charakterystycznych gitarowych brzmień do jakich Ironi przyzwyczaili nas na ostatnich płytach, ale osobiście widzę to inaczej: Maideni w przeciwieństwie do poprzednika nie wydłużają kawałków na siłę, a po prostu bawią się formułą i pokazują, że doskonale się ze sobą czuli grając i nagrywając ten album.
Drugi kolos to niemal tryznastominutowy absolutnie kapitalny "The Parchment" o bardzo ciężkim i mrocznym brzmieniu, które znów wydaje się być jak wyrwane z albumów z Blazem Bayleyem, a szczególnie w tym wypadku z "The X Factor", ale wymieszanymi odrobinę z brzmieniem pierwszych trzech płyt Ironów po powrocie Bruce'a Disckinsona do grupy. Tu również jest marszowo, ale brzmienie jest nieco bardziej surowe, ostrzejsze i przepełnione niesamowitą duchotą. Tutaj także rozbudowane sekcje instrumentalne nikogo nie powinny razić (choć wiem, że nie wszystkim ten rodzaj grania odpowiada), bo choć wydają się one długie i niepotrzebne, to w przeciwieństwie do "The Book Of Souls", ponownie słychać tutaj czystą przyjemność z grania oraz mnóstwo znakomitego klimatu, którego na poprzedniku starczyło zaledwie na jeden numer. Czwartym utworem drugiego dysku, a zarazem wieńczący "Senjutsu" jest z kolei również fantastyczny, nieco ponad jedenastominutowy "Hell On The Earth", który jak wiele utworów Ironów, zaczyna się od charakterystycznego usypiania czujności, następnie rozbudowania ciężką, melodyjną galopadą, której nie da się pomylić z żadnym innym zespołem i kolejną porcją autocytatów, które jednych będą razić, a innych rozczulą. Ten długas to prawdziwy hicior, który mam nadzieję, będzie grany na koncertach, bo idealnie nadaje się do zrobienia prawdziwego piekiełka na ziemi pod sceną, ba! zawiera nawet skoczny refren, idealnie nadający się do śpiewania razem z publicznością. Genialnie wypadają tutaj także trochę jak wyjęte z "Dance of Death" kaskadowe wokale (choć nie zaśpiewane z tak brawurową prędkością jak wówczas) czy niezwykle precyzyjne i sprawne pojedynki, pięknie łączone z klimatycznym zwolnieniem i mocnym uderzeniem na finał.
Po ostatnim, średnio udanym "The Book Of Souls" Ironi, znów złapali wiatr w żagle i wydali swój najlepszy album od czasu "The Matter of Life And Death" i będący kwintesencją zarówno ich stylu, jak i brzmienia zespołu wypracowanego w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Narzekanie, że już nie rozwijają się i brzmią tak samo, a nawet, że kopiują samych siebie, jest moim zdaniem pozbawione sensu. To prawda, że Iron Maiden nie wymyśliło się na "Senjutsu" na nowo, ale trzeba podkreślić i sobie jasno powiedzieć, że jest to album bardzo sprawny i bogaty brzmieniowo, który kapitalnie operuje klimatem oraz sentymentem do wielu najważniejszych momentów z długiej historii grupy. Jest surowo, soczyście i melodyjnie, przebojowo i epicko, a energia bije tutaj z każdego dźwięku. Fantastycznie brzmi tutaj Bruce Dickinson, po którym praktycznie nie słychać efektów nowotworu, które zepsuły wokale na poprzedniku, ani upływu czasu, bo znakomicie korzysta on ze swoich obecnych warunków. Wreszcie, to album niesamowicie zgranego zespołu, który świetnie się ze sobą czuje i przede wszystkim bardziej gra dla siebie, a nie dla fanów, choć naturalnie z ich radości również czerpiąc radość. To płyta przemyślana i robiąca naprawdę dobre wrażenie, nawet jeśli ma ona swoje niedoskonałości, a Ironi urządzili na niej coś w rodzaju "the best of", bo po tylu latach, przeciwnościach i płytach, nagrać taki album to jest prawdziwa sztuka i cieszy, że Iron Maiden nie przestaje zachwycać i szczerzę liczę, że zanim zamilkną na zawsze nagrają jeszcze choć jeden tak mocny i sprawny album jak "Senjutsu". Mam tylko dwie prośby - niech osiemnasty ukaże się szybciej i niech będzie krótszy, bo choć te dwie płyty całościowo są znakomite, to jeden i jeszcze bardziej zwarty album ucieszyłby wielu fanów, w tym mnie, jeszcze bardziej.
Ocena: Pełnia |
* Zieleń kojarzy się z przede wszystkim z życiem, harmonią, naturą i bliskim kontaktem z przyrodą. Stanowi kolor uzdrowienia, nadziei i wolności. Pasuje to znakomicie zatem do "japońskiego konceptu", a także odrodzenia o którym często jest mowa zarówno w tekstach, jak i w kontekście dosłownie odradzającego się zespołu, wreszcie Eddiego, który wcześniej jako wojownik Majów chował się w czerni, a teraz wychynął z niej jako Samuraj.
Droga do Senjutsu (1) - tutaj
Droga do Senjutsu (2) - tutaj
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz