czwartek, 2 września 2021

Po całości: Iron Maiden - droga do Senjutsu (2): Od The X Factor do The Book of Souls



 

Prawie 50 lat na scenie muzycznej. 16 płyt studyjnych. 3 wokalistów. Kilka zmian w składzie. Liczne przeobrażenia Eddiego - maskotki zespołu. Kilka przeobrażeń stylistycznych. Tematyka literacka, historyczna, wojenna, mitologiczna, popkulturowa, lotnicza, społeczna, polityczna i osobista. Niezwykle charakterystyczne okładki. Fenomen kulturowy i popkulturowy. Wzloty, upadki, zadyszki i powroty niczym feniks z popiołów. Absolutna legenda i ikona  - Iron Maiden, to zespół, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. 3 września 2021 roku ukaże się ich 17 krążek studyjny zatytułowany "Senjutsu" (jap. "taktyka i strategia"). Kolega z twittera - Szymon Bijak - zaproponował udział w challenge'u w którym począwszy od 18 sierpnia do dnia premiery będziemy na twitterze krótko opisywać poszczególne albumy formacji. LupusUnleashed podjęło rękawice - a to jest druga i ostatnia zbiorcza część tweetów obejmująca kolejne siedem płyt Iron Maiden.

 

10. The X Factor (1995) 


Niczym feniks z popiołów po raz pierwszy. Minęło dwadzieścia lat od czasu powstania brytyjskiej formacji i piętnaście od debiutu zatytułowanego po prostu "Iron Maiden". Jednak obchody tych dat wyglądały zgoła inaczej aniżeli chcieliby tego fani Ironów. Dziesiąty krążek w ich dyskografii był pierwszym z dwóch na którym można było usłyszeć przy mikrofonie Blaze'a Bayleya (znanego wówczas z grupy Wolfsbane), który zastąpił skupiającego się na solowej karierze Bruce'a Dickinsona. Album, który można nienawidzić, ale który można też kochać. Album przedziwny i dość nierówny, ale również naznaczony osobistymi tragediami Steve'a Harrisa, a przy tym bodaj najmroczniejszy,  najcięższy i jeden z najdłuższych w historii grupy. Osobiście lubię do niego wracać, choć zdecydowanie nie należy do moich ulubionych. Punkty bonusowe: Blaze Bayley, który doskonale zastąpił Dickinsona przy mikrofonie, wcale przecież nie mając łatwego zadania oraz niewydany na płycie utwór "Virus" (z cudnym nawiązaniem do dwóch pierwszych płyt!). Ulubione kawałki: świetny oparty o "Imię Róży" Umberto Eco "Sign of the Cross" (który w późniejszej koncertowej wersji ponownie z Dickinsonem zyskuje jeszcze bardziej), oparty o "Władców Much" Williama Goldinga "Lord of the Flies", oparty wokół filmu "Upadek" z Michaelem Douglasem z 1993 roku "Man on the Edge", "Fortunes of War" oraz "Blood on the World's Hands". 

11. Virtual XI (1998)


Album numer jedenaście, co podobnie jak w przypadku siódmego i dziesiątego krążka podkreślono w jego tytule. Bezpośrednia kontynuacja stylistyczna i brzmieniowa poprzednika, a zarazem ostatni (stety lub niestety) z Blazem Bayleyem przy mikrofonie. Album, który podobnie jak poprzednik był znacznie cięższy od dotychczasowych wydawnictw Brytyjczyków, ale także świadectwem, że Ironi nadal na nikogo się nie oglądali - bodaj jako jedyni w tamtym czasie nie złagodzili swojego brzmienia, a wręcz przeciwnie jeszcze bardziej je podkręcili, zachowując przy tym wszystkie swoje sztuczki i charakterystyczne elementy! Wreszcie to album, który tak jak poprzednika można nienawidzić, ale można też kochać. Osobiście za nim nie przepadam - szczególnie za dziwną manierą Bayleya polegającą na ciągłym powtarzaniu tytułów poszczególnych kawałków - ale z całą pewnością bardzo szanuję. Punkty bonusowe: fajna okładka z Eddiem trzymającym w dłoni joystick oraz wydana w tym samym czasie składanka typu best-of towarzysząca grze komputerowej "Ed Hunter" z Eddiem w roli głównej. Ulubione kawałki: zadziorny i niemal punkowy "Futureal", "Lightning Strikes Twice", "When Two Worlds Collides" i "Don't Look To The Eyes Of The Stranger".

12. Brave New World (2000)


Niczym feniks z popiołów po raz drugi. Minęło dwadzieścia pięć lat od powstania grupy, dwadzieścia od debiutanckiego albumu zatytułowanego po prostu "Iron Maiden" i pięć od czasu pierwszego albumu z Blazem Bayleyem przy mikrofonie i dwa od poprzednika. W zespole tymczasem zaszły poważne zmiany na nową dekadę w historii grupy i tym samym także rozpoczynając niesamowity tercet gitarowy - wrócił Bruce Dickinson, a wraz z nim Adrian Smith. Nawiązując do futurystyczno-utopijnej powieści Aldousa Huxley'a Ironi ponownie się przepoczwarzyli i wrócili do miejsca w których zostawił ich Dickinson siedem lat wcześniej. Wróciło cieplejsze i bardziej melodyjne brzmienie, nie zabrakło progresywnego zacięcia, a nawet bardziej klasycznego podejścia pięknie przypominającego o najlepszych płytach i momentach formacji. Do tego krążka mam też ogromny sentyment, bo był to pierwszy album Ironów, który usłyszałem jeszcze w czasach gimnazjum, a kiedy zaczynała się moja przygoda z cięższymi brzmieniami, w tym także z Iron Maiden. Punkty bonusowe: kolejna już ikoniczna, fantastyczna grafika okładkowa z utopijnym Londynem przyszłości i złowrogim chmurnym Eddiem na nieboskłonie. Ulubione kawałki: "The WickerMan", "Ghost of the Navigator", oparty wokół powieści Huxleya "Brave New World", pachnący trochę erą Blaze'a Bayleya, oparty o film "Forbidden Planet " z 1956 z młodym Lesliem Nielsenem oraz powieść Clive'a Staple'a Lewisa z 1938 roku "Out of the Silent Planet", a także znakomity i chyba zapomniany "The Thin Line Between Love And Hate". 

13. Dance of Death (2003)


Ironi upadają po raz drugi, łapią zadyszkę, ale szybko się podnoszą. Pośpiech, choć tym razem między albumami minęły trzy lata okazał się niepotrzebny, choć winna temu głównie popędzająca Ironów wytwórnia. Skutek? Koszmarna, niedokończona komputerowa grafika okładkowa, która wielu fanom wciąż śni się po nocach bardziej nawet od drzewcowego Eddiego. Tymczasem tańczący Eddie przebrany za Kostuchę przyniósł na bal maskowy rzeczy naprawdę smakowite i nie tylko będące kwintesencją stylu Ironów, ale także bezpośrednią kontynuację stylistyczną i kompozycyjną poprzednika. Same numery też czasami sprawiają wrażenie jakby niedokończonych, ale za to nie brakuje na tej rzekomo pechowej trzynastce absolutnych perełek. Punkty bonusowe: gitarowy tercet Murray-Gers-Smith. Ulubione kawałki: długi, ale przebojowy "No More Lies", "Montségur", fenomenalny numer tytułowy (ta kilkusekundowa ultraszybka wokalna kaskada w rytm tańca ze śmiercią - sztos nad sztosy!), dorównujący tytułowemu gorzki i piękny "Paschendale" oraz genialny, akustyczny, niesłusznie zapomniany "Journeyman" wieńczący krążek.

14. The Matter Of Life And Death (2006)


Ironi zachowując trzy letni okres między krążkami ponownie sięgają po metakoncept - tym razem tematycznie obracając się wokół religii i wojny. Będący bezpośrednią kontynuacją stylistyczną i brzmieniową dwóch poprzedników album mógł obrać dwie ścieżki: okazać się niestrawną papką, w której próżno szukać czegoś nowego w brzmieniu Ironów albo bardzo udaną kolejną płytą zasłużonego zespołu, który już nie musi się wymyślać na nowo i po prostu konsekwentnie gra, tak jak mu się żywnie podoba. Dla jednych istotnie okazał się ciężkostrawną papką i dziesiątą (czy też raczej czternastą) wodą po kisielu, a dla innych najlepszym - zwłaszcza z perspektywy - albumem Ironów od czasu powrotu Dickinsona za mikrofon (a nawet porównywany z "Piece Of Mind" z 1983 roku!). Nie muszę chyba mówić, że należę do tej drugiej grupy fanów. Zgodzę się, że jest on trochę za długi, tudzież monotonny stylistycznie i brzmieniowo, ale nie można mu odmówić fenomenalnych pomysłów, świetnego brzmienia prawdziwych perełek, które zdecydowanie częściej powinny być grane na koncertach. Wreszcie, uważam, że to karygodnie niedoceniony krążek. Punkty bonusowe: bardzo klimatyczna grafika okładkowa z czołgiem, armią żywych trupów i Eddiem-dowódcą, prowadzącym swoich żołnierzy w imię umarłych bóstw, a także kapitalna biografia Benjamina Breega wraz z odniesieniami do przeszłości zespołu i Eddiego. Ulubione kawałki: "Different World", "These Colours Don't Run", kapitalny "Brighter Than a Thousand Suns", świetny, bardzo mroczny i gęsty "The Reincarnation of Benjamin Breeg" oraz fenomenalny, niezwykle przebojowy prawie dziesięciominutowy długas "For The Greater Good Of God".

15. The Final Frontier (2010)


Jeden z najdłuższych albumów studyjnych Ironów, a zarazem piętnasty w ich dyskografii ukazał się w trzydzieści lat po debiucie fonograficznym. Choć w tytule, tym razem nie ukryto liczby 15 to znalazła się ona w tytule instrumentalnej introdukcji do utworu tytułowego otwierającego zresztą ten krążek, który w chwili swojej premiery był reklamowany jako finalny i pożegnanie z Ironami. Ostatnia granica, która była też odniesieniem do jednej z części popularnej serii Star Trek, ale także do kresu, który musiał kiedyś nadejść okazała się być albumem dość rozczarowującym, zachowawczym i kontynuującym stylistycznie brzmienie oraz pomysły poprzedników, choć wcale nie oznacza to, że nie znalazło się na nim kilka naprawdę udanych kawałków. Gdyby faktycznie byłby to ostatni album Ironów, byłoby to zdecydowanie pożegnanie godne kapeli, jej wkładu w muzykę nie tylko heavy metalową, ale i w szeroko pojętą kulturę, nawet jeśli należy sobie jasno powiedzieć: zdecydowanie nie jest to najbardziej udany materiał legendarnej formacji. Punkty bonusowe: Okładkowy Eddie poleciał w kosmos i dobiera się do swoich przodków, którzy zostali astronautami. Ulubione kawałki: "Satellite 15... The Final Frontier" i absolutnie fenomenalny jedenastominutowy półakustyczny kolos wieńczący album "When the Wild Wind Blows" (przypomniany ostatnio w jednym z odcinków popularnego serialu "The Walking Dead" oraz zyskujący w obliczu szalejącej wokół pandemii koronawirusa).

16. The Book of Souls (2015)


Ironi upadają po raz trzeci, łapią zadyszkę, borykają się z nowotworem Bruce'a Dickinsona i wydają swój najdłuższy materiał (ponad 90 minut!) w dotychczasowej historii. Album, którego miało już nie być i który również był zapowiadany jako ostatni, także ze względu na ciężki przebieg choroby Dickinsona faktycznie mógł się takim okazać, został nie tylko dosłownie przepakowany dźwiękami, ale także niemiłosiernie wydłużony na dwa krążki. To płyta, która nie tylko kontynuuje stylistycznie i brzmieniowo wszystko, co Ironi wydali od czasu powrotu Dickinsona do grupy, ale także w całej dotychczasowej historii zespołu. Ironów, stawiających na powtórkę z samych siebie i na długaśne, rozwleczone, nudne i bardziej regresywne, aniżeli progresywne numery, można jednak bronić - po raz kolejny udowodnili siłę oraz determinację, a także, że na nikogo (nawet na swoich fanów) się nie oglądają i po prostu tworzą i grają to, co czują i kochają. Kogo dziś stać na taką odwagę? Punkty bonusowe: świetna minimalistyczna okładka z azteckim kuzynem Eddiego zdającym się znikać w ciemnościach czerni grafiki. Ulubione kawałki: bardzo dobry otwieracz pierwszej płyty "If Eternity Should Fail", nieco Deep Purpowy piosenkowy "Speed of Light" oraz wybitny, monumentalny (i który doceniłem po upływie pewnego czasu od premiery) osiemnastominutowy opus magnum krążka i Ironów, który go zresztą kończy - opowiadający historię sterowca R101 "Empire of the Clouds" (kapitalnie później zresztą scoverowany i uzupełniony o historyczny komentarz przez akustyczny coverband Ironów - Maiden United).

Przypominamy też naszą pełną recenzję "The Book of Souls" (tutaj). 

Ciąg dalszy nastąpi wraz z pełną recenzją 17 krążka Ironów zatytułowanego "Senjutsu" (tutaj), 

który podobnie jak poprzednik, także będzie zawierał dwa dyski i ponad osiemdziesiąt minut muzyki.

Część I

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz