Okładka wersji standardowej |
Napisał: Dominik "Stanley" Stankiewicz
Ostatnim
albumem ekipy Fernando Riberio jakim w pełni się zachwyciłem był przepełniony
po brzegi mrokiem, złością i gotyckim pięknem „The Antidote” z 2003 roku.
Później bywało różnie, choć rzecz jasna „Memorial” złym albumem nie był, „Night
Eternal” bardzo, bardzo mi się podobał, lecz kolejna propozycja „Alpha Noir/Omega White”
jawiła mi się jako powrótka z rozrywki rzecz jasna utrzymana w typowo
moonspellowym klimacie. Tymczasem „Extinct” tak bardzo flirtuje z popową
nośnością, że aż się zastanawiam czy to ten sam zespół, który kiedyś nagrał
„Wolfheart”?
Pamiętam, że ekperymentowali z przyjaźniejszymi
piosenkowymi formami na „Sin/Pecado” (piszą o tym nawet w internetach, że nowy krążek do
niego nawiązuje... chyba w negatywnym sensie), a oderwali się od swojej
konwencji na „Butterfly Effect”, który jest chyba do dziś moim ulubionym ich
krążkiem. Czyli jak widzicie bardzo lubuę poszukiwawczą naturę tej
nietuzinkowej i nadzwyczaj popularnej w naszym kraju grupy. Z „Extinct” mam
jednak dość duży problem i za cholerę nie potrafię zrozumieć zachwytów nad tym
materiałem. Postaram się to Wam jakoś sensownie uargumentować, choć pisanie o
muzyce to jak opowiadanie o fabule filmu, słowa nie są w stanie oddać rzeczywistych emocji towarzyszącym obcowaniem ze sztuką.
Okładka wersji winylowej |
Okładka wersji "mediabook" |
Rzecz jasna nie wymagam od kapeli z takim stażem żeby szokowała brutalnością i pierwotnym wkurwieniem, zresztą wydaje mi się, że panowie próbowali nas postraszyć swoją wilkołaczą manierą na „Alpha Noir” co zaowocowała albumem na moje ucho dość sztucznym, wymuszonym, znacznie ciekawszy był (cóż za paradoks!) bonusowy dysk "Omega White" z piosenkami natury romantycznej. I chyba zorientowali się, że na połamanych pazurach i sztucznych kłach daleko nie zajadą gdyż „Extinct” jawi się jako ich najbardziej przystępny, radiowy wręcz album. Numer tytułowy jest jednak w moim odczuciu przesłodzony, a kolejne przemykają jakoś tak sobie bez większego polotu. Zmyłką wydawać się może chyba jedynie otwierający stawkę dynamiczny "Breathe (Until We No More)", z którego wybrzmieniem właściwie ulatuje cała energia, którą mogli w album władować. Nie chodzi mi o to by rozszarpywać każdym dźwiękiem, bo „Butterfly Effect” z 1999 roku był bardzo grzecznym krążkiem, chodzi o to by zaserwować słuchaczowi nośną acz nie przaśną melodię, a do takiej tupajowej estetyki się niestety panowie zbliżyli. Chyba inaczej jak zagubieniem tego nazwać nie mogę. Szczególnie w kontekście ponurych tekstów o wymieraniu naszego gatunku, czy to dosłownie czy metaforycznie ujętych. Coś po prostu w tym albumie zgrzyta, jeszcze bardziej niż na poprzednich.
Kawałki bonusowe będące wariacjami na temat setu podstawowego są zupełnie niepotrzebne więc zostaje nam dziesięcio utworowe danie podstawowe, które mocno mnie skonsternowało. Portugalskie wampiry tym albumem mogą zaimponować chyba tylko fanom sagi „Zmierzchu”. A to był kiedyś naprawdę zajebisty band! Tiamat zszedł ze sceny nagle i po cichu, Samael milczy od ładnych kilku lat. Wydaje mi się, że Moonspell się po prostu wypalił i nagrywa bo za coś trzeba jeść. „Extinct” nie jest ani krążkiem złym, ani dobrym, jest przeciętniakiem, a to chyba najgorsze co może się przytrafić jakiejkolwiek kapeli. Podejrzewam, że pod koniec roku w ogóle zapomnę, że go wydali, no chyba, że usilnie będę tworzyć listę rozczarowań, wtedy będą mieć szansę na miejsce w pierwszej trójce. Pozostaję więc niewzruszony, może trochę zawiedziony i biorę się za inną płytkę do recenzji. Może poprawi mi humor, może będzie lepiej. Ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz