Był moment zwany ciekawością i
moment rychłego odrzucenia. Tego na dłuższą metę słuchać się nie dało. Obecnie
zaś mam moment zainteresowania z jednego powodu – zmiany wokalisty. Ta zdecydowanie wyszła temu przedziwnemu
tworowi na lepsze, a słychać to również w podejściu do grania…
Pierwsza płyta „The Valley of the
Damned” z 2003 roku nie wyróżniała się właściwie niczym szczególnym. Ot,
sympatyczna bardziej nowoczesna power metalowa kapela nagrała ciekawą, ale
kompletnie nie odkrywczą płytę. Dwie kolejne („Sonic Firestorm” z 2004 i
„Inhuman Rampage” z 2006) przez jakiś czas nawet mogły się podobać - zwłaszcza przedziwne gitary jak wyjęte z
platformowych gier komputerowych z lat 80 i 90 w rodzaju SuperMarioBros, szybko
jednak dochodziło się do wniosku, że to strasznie nuży. Z kolei wydania w 2008
roku „Ultra Beatdown” to już była przeginka totalna – tego wytrzymać nawet na
dopalaczach i przywiązany pasami bezpieczeństwa wytrzymać się nie dało. ZP
Theart dał taki popis wokalnej masakry, że piski jakie z siebie wydał mogłyby
zostać użyte jako broń masowego rażenia. Kompletnym nieporozumieniem były też
kolejne porcje sztucznych gitarowych popisów i perkusji granej chyba przez
maszynę, nawet w death i black metalu nie słyszałem takiego zapieprzu, człowiek
na pewno tego w każdym razie nie grał, to po prostu musiała być maszyna. Nagle
gruchnęło, że ZP Theart wokalistą zespołu już nie jest, a jeszcze później
ujawniono, że nowym głosem ma być młody, dwudziestoczteroletni Marc Hudson
oraz, że nagrywana jest piąta płyta.
Z ciekawości posłuchało się
kiepskiej jakości nagrań koncertowych z nowym człowiekiem przy mikrofonie i
stwierdziło, że po nową płytę trzeba sięgnąć z jednego powodu – dla Marca
Hudsona. Sprawdza się on jako głos tego zespołu zaskakująco dobrze, nie jest
tak zatrważająco wkurzający i piskliwy do granic wytrzymałości jak ZP Theart,
bliżej mu do tradycji lat 80, a przede wszystkim brzmi świeżo i ciekawie.
Słychać, że na modłę wcześniejszych płyt dodatkowo mu trochę podbili głos, ale
nie da się też zaprzeczyć, że umiejętności i głos ma koleś naprawdę świetny.
Nie kopiuje on chwała Bogu swojego poprzednika, brzmi podobnie, ale na tym
podobieństwa się kończą.
Samo granie aż tak się nie
zmieniło. Niestety. Nadal mamy kanonady nienaturalnych gitar czy zadziwiająco
sztuczną, mechaniczną perkusję. Poprawiła się za to inna rzecz – nie ma już tak
sztucznych melodii jak na „Ultra Beatdown” i dwóch wcześniejszych, ani tak
rażących sztucznizną partii kolejnych instrumentów. DragonForce postawił na
prostotę (jeśli można mówić w ich przypadku o prostocie) pierwszej płyty i
brzmienie nawiązujące do klasycznego heavy/power metalu z lat 80, co zresztą
podkreślali, jeśli mnie pamięć nie myli, muzycy DragonForce’a w wywiadach
jeszcze przed wydaniem płyty.
Otwierający płytę „Holding On”
zaczyna się nadzwyczaj interesująco: gitarowa zagrywka, uderzenia perkusji i
pędzimy. Na całości króluje jednak Hudson, jego wokal dosłownie kradnie całą
uwagę w tym kawałku. „Fallen World” zaczyna straszliwa „growa” solówka i
nieciekawy łomot perkusji. Muzycznie jest strasznie, ale znów wybija się
Hudson, który potrafi śpiewać szybko i rwanie nadążając za muzyką i płynnie
przechodzić do wyższych partii, nie przesadzając jednocześnie z przeciąganiem.
Numer trzeci, to znany już z koncertowych filmików „Cry Thunder” – numer trzeba
przyznać udany. Nie przesadzony pod względem charakterystycznych
DragonForce’owych popisów instrumentalnych, bardzo melodyjny i epicki. Dość mocno
pachnący też latami 80 – może nawet taki Helloween albo Stratovarius by się
takiego numeru nie powstydził (naturalnie po delikatnych zmianach).
Ciekawie wypada też numer kolejny
– „Give Me The Night”. Szybki riff i zadziwiająco naturalna perkusja, ciekawy
instrumentalny pasaż mniej więcej przy końcówce i przede wszystkim wokal
Hudsona – to on trzyma w napięciu. W nieciekawym „Wings of Liberty” można
usłyszeć jego łagodniejszy i spokojniejszy wokal, choć wysoki rejestr może
wywołać uśmiech na twarzy (przypomina głosy kastratów). Interesująco wypada
nieco wolniejszy „Seasons”, gdzie Hudson też śpiewa łagodniej, niepotrzebnie
przesłodzony został refren – takiego cukru dawno nie słyszałem. Kolejna
sztuczna zagrywka i takaż perkusja wita nas w również znanym już z zajawek
„Heart of the Storm”. Tu też całość trzyma się kupy tylko dzięki wokalowi
Hudsona, który z każdym kawałkiem coraz bardziej przykuwa uwagę. Przerażający,
typowo DragonForce’owy pod względem instrumentalnym jest też numer kolejny „Die
By The Sword”. Świetnie radzi sobie naturalnie Hudson wspomagany tutaj przez
basistę Frédériqa
Leclerqa. „Last Man Stand” zaczyna się bardzo łagodnie jak na DragonForce’a i z
czystym wokalem, ale zaraz potem znów charakterystycznie przyśpiesza, choć nie
ma tu aż tak rozbuchanych form. Całość znów trzyma jedynie wokal. Na koniec
mamy jeszcze akustyczną wersję „Seasons”, gdzie w pełni słychać jak dobrze
radzi sobie Hudson – w nim naprawdę słychać jak dobrym wokalistą jest ten
chłopak.
DragonForce wielkim zespołem nie
był i nie jest. Ma swoich zwolenników (jestem tego pewien) i swoich zagorzałych
wrogów (tych pewnie więcej). Nie zmieni też ten album mojego stosunku (i innych pewnie też) do płyt
poprzednich – to bardziej ciekawostka aniżeli grupa do której chciałoby się
wracać. Kawałki raczej nie powalają, jest kilka fajnych momentów i
fantastycznych utworów (choćby „Cry Thunder”), ale tylko tyle. Siłę tego
wydawnictwa stanowi wokal Hudsona – brzmi świeżo i tak naprawdę ciągnie całą
płytę. Dla niego to świetny początek i dobrze by było gdyby nagrał z nimi
jeszcze jedną, może dwie płyty i zmył się do innego, lepszego projektu, szkoda
bowiem gdyby miał marnować swój talent w tej kapeli, lub co gorsza gdyby miał
przepaść, gdyby postanowili zmienić kiedyś wokalistę po raz kolejny.
Ocena: 5/10
Nowej płyty jeszcze nie znam, ale bardzo lubię początki tej formacji - niestety po odkryciu swojego stylu zaczęli grać na jedno kopyto. Debiutancki album DragonForce jest zdecydowanie ich najlepszym materiałem - były początki ich szybkiego pitolenia na gitarach, ale było to zachowane w umiarze. Zresztą znalazło się tam również kilka killerów. Dwójka była w ogóle novum - granie z prędkością światła ;-) Problem w tym, że kawałki zaczęły się zlewać i brzmieć tak samo. Trójka miała te same elementy co dwójka. Natomiast czwarty album to prawdziwy cyrk :-)
OdpowiedzUsuńJuż o tym wspominałeś kiedyś ;). Piątka nie jest aż takim cyrkiem jak poprzednia, według mnie troszkę bliżej do pierwszej, ale i tak poziom trzyma tu tylko Hudson i kawałek "Cry Thunder".
OdpowiedzUsuńWreszcie zmęczyłem ten album. Nie jest tak źle, jak myślałem, że będzie. Fajnie, że wrócili do tego co grali wcześniej, ale z drugiej strony szkoda, że tłuką to samo co na dwójce i trójce. Nowy wokalista wypada faktycznie lepiej niż ZP Theart. Ja finalnie dałbym im za ten album aż 6/10.
UsuńBTW dlaczego wstęp do "Heart Of The Storm" kojarzy mi się z "Rainmaker" Iron Maiden?
Nie zwróciłem na to uwagi, ale faktycznie podobne.
UsuńJa bym im punkt za okładkę dodała. :)
OdpowiedzUsuńTaka normalniejsza i nie przesadzona, nie? Niestety w przypadku DragonForce dobra (ascetyczna) okładka niewiele zmienia.
OdpowiedzUsuńWidzę, ze tylko ja Memorius dostrzegliśmy power w tym albumie:D Jak dla mnie to jest ich najlepsze dzieło. zmiana i to na plus. Jest odejście od długich kawałków, więcej jest mocnego rasowego power, więcej urozmaiceń, spowolnień, powiew świeżości wniósł bez wątpienia nowy wokalista. A dla fanów dragonforce ciekawostką może być zespół zp hearta czyli I Am I:D
OdpowiedzUsuń