sobota, 25 grudnia 2021

Podsumowanie roku 2021 redaktora naczelnego: Albumy zagraniczne


 

Kolejny rok za nami, nadszedł więc czas na podsumowanie roku 2021. Nie oznacza ono wcale, że do płyt z tego rocznika nie będziemy już sięgać w przyszłym roku, bo o paru płytach zamierzamy jeszcze napisać (nawet nie wspominając o kupce wstydu od Creative Eclipse PR). Na początek zaś czas na krótkie ogólne podsumowanie minionego roku oraz moje ulubione albumy zagraniczne!

 

Podobnie jak poprzedni,  mijający rok 2021 nie należał do najlepszych, zwłaszcza biorąc pod uwagę wciąż szalejącą pandemię koronawirusa. Nie odbyły się koncerty na które naprawdę liczyłem, bo albo zostały odwołane albo przełożone na przyszły, a nawet zaprzyszły rok. Nie oznacza to jednak, że koncertów nie było w ogóle, bo kilka plenerowych wszakże się odbyło, a jedynie znacznie gorzej było z tymi klubowymi - odbył się zaledwie jeden, patronacki i jeden, który organizowałem na Tartacznej 2 w Gdańsku, w klubokawiarni w której pracuję. Koncerty w tym miejscu miały się odbyć już w zeszłym roku, ale oczywiście z wiadomych powodów nie mogły, a z kolei w tym ostatecznie z dwóch planowanych wydarzył się tylko jeden: Bytów.

Postów na blogu wyszło znacznie mniej niż w zeszłych latach, ale to nie znaczy, że olałem pisanie LU całkowicie. Zmieniły się trochę priorytety, a związku z tym także skurczył się czas na całkowite poświęcenie pisaniu, czy nawet chęci. Przyznam się bez bicia, że w ostatnim czasie brakowało mi trochę zapału, ale wynikało to głównie z powodu braku energii spowodowanej także pandemią. Intensywnie kontynuowałem współpracę z zaprzyjaźnionym blogiem Świat Star Wars, wziąłem udział w wyzwaniu filmowym bloga Po Napisach - Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Rainera Wernera Fassbindera - które trwa jeszcze do maja przyszłego roku, co także oznacza, że jeszcze z nim nie skończyliśmy. Teksty ukazywały się na łamach Wilków Kulturalnych, które co prawda od kilku miesięcy się przestały ukazywać, ale to także nie oznacza, że całkowicie porzuciłem koncepcję magazynowego rozszerzenia bloga prawie na papierze. W przyszłym roku na pewno ukażą się kolejne, czy to w wersji pełnej, czy suplementarnej, a z całą pewnością przynajmniej jeden numer ukaże się jeszcze do maja, gdyż jak wspomniałem zamierzamy kontynuować wyzwanie filmowe, a parę filmów jeszcze uda mi się obejrzeć i opisać.

Dłuższą część mijającego roku zabrało mi także całkowicie nowe przedsięwzięcie, a mianowicie książka. "Poczuł pismo nosem: Historia piosenki bondowskiej" została już ogłoszona jakiś czas temu, ale wciąż nie jest jeszcze skończona. Zostało mi do napisania kilka rozdziałów, a premierę - już ostatecznie - planuję na przyszły rok. Kiedy dokładnie? Na ogłoszenie premiery jeszcze przyjdzie czas, ale zapewniam, że będzie to już niedługo.

Co zaś się tyczy płyt - w tym wypadku zagranicznych - nie brakowało płyt znakomitych i zaskakujących. Odkryć, powrotów oraz takich do których będę wracał. W przypadku istniejącego już tekstu o danej płycie, odsyłam we właściwe miejsce, a tam gdzie tekstu jeszcze  nie napisałem, a zamierzam, odpowiednio to zaznaczam. W moim zestawieniu kolejność nie ma znaczenia.

1. Soen - Imperial

Ciężko mi uwierzyć, że w przyszłym roku minie dziesięć lat od debiutanckiego albumu tej niesamowitej formacji - dopiero, a może już? Pamiętam przecież poznanie "Cognitive", jakby to było zaledwie wczoraj. Tymczasem w mijającym roku pojawił się ich piąty album studyjny, który jak każdy poprzedni jest absolutnie fascynujący i porywający. Jak oni to robią? Nie wiem, ale "Imperial" to zdecydowanie album warty uwagi i wyróżnienia. Bardzo jednocześnie żałuję, że zaplanowany na ten rok gdański koncert nie odbył się z wiadomych powodów, choć jest nadzieja, że odbędzie się we wrześniu w tym samym miejscu. [nasza recenzja dostępna tutaj]

2. Terra Odium - Ne Plus Ultra

Debiut i do tego absolutnie fenomenalny oraz całkowicie nieprzewidywalny. W podsumowaniu recenzji tej płyty norweskiej supergrupy, pisałem co następuje: Na Terra Odium wpadłem przypadkiem - nie ma przypadków! - na youtubie, przesłuchałem dwa numery, które album zapowiadały i z miejsca się zakochałem. Odkrywszy, że to rzecz absolutnie świeżutka, nawet nie słuchałem na streamach całego albumu, od razu zamówiłem i go kupiłem. To płyta, która dosłownie nie chce wyjść z mojego odtwarzacza i nie przestaje mnie zachwycać, rozrywać i dosłownie pomiatać. Ile płyt w ostatnich latach zrobiło na Was takie wrażenie? Policzycie na palcach? Podsumujmy: Do kompletu mamy na niej świetne brzmienie, wspaniałą technikę, gęsty klimat, lekko sentymentalne spojrzenie na najlepsze czasy progresywnego metalu, żonglerkę patentami i niezamierzonymi odniesieniami, świetną okładką (grafika naszego rodaka Marcina Sachy) oraz intrygujące nowoczesne, industrialne struktury w książeczce, które zestawione z romantycznymi wierszami robią równie piorunujące wrażenie, jak to, co wyprawia się na nim pod względem brzmieniowym, instrumentalnym i wokalnym. Poza tym nawet bym nie pomyślał, że wybrane przez Terra Odium wiersze mogą tak świetnie brzmieć w takiej muzyce, a zaledwie dwa napisane przez Hægelanda wcale im nie ustępują. Genialny debiut, genialna płyta, rzecz którą trzeba przesłuchać i wracać do niej bez końca. [nasza recenzja tutaj]

3.  Leprous - Aphelion

Kolejna płyta fenomenalnej kapeli, którą miałem przyjemność w końcu widzieć na żywo po raz pierwszy, a także jako ostatnią przed wybuchem pandemii. Z jednej strony towarzyszył mi zachwyt, bo nie sposób nie zachwycać się tym, co tworzą Ci Norwegowie, a z drugiej rozczarowanie. To wspaniały i bardzo piękny album, ale nieco za mało pokazujący dalszy rozwój grupy, który można było obserwować i słuchać, aż do poprzednika zatytułowanego "Pitfalls". Tutaj zabrakło nieco tego geniuszu, choć absolutnie nie można mówić o złym krążku, bo to, co się na nim znalazło to wręcz kwintesencja ich dotychczasowego rozwoju i niesamowitego klimatu wypracowanego przez znakomity zespół jakim bez cienia wątpliwości jest Leprous. [nasza recenzja tutaj]

4. Iron Maiden - Senjutsu

Absolutna petarda! W podsumowaniu naszego tekstu o tym fantastycznym albumie pisałem, co następuje: Po ostatnim, średnio udanym "The Book Of Souls" Ironi, znów złapali wiatr w żagle i wydali swój najlepszy album od czasu "The Matter of Life And Death" i będący kwintesencją zarówno ich stylu, jak i brzmienia zespołu wypracowanego w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Narzekanie, że już nie rozwijają się i brzmią tak samo, a nawet, że kopiują samych siebie, jest moim zdaniem pozbawione sensu. To prawda, że Iron Maiden nie wymyśliło się na "Senjutsu" na nowo, ale trzeba podkreślić i sobie jasno powiedzieć, że jest to album bardzo sprawny i bogaty brzmieniowo, który kapitalnie operuje klimatem oraz sentymentem do wielu najważniejszych momentów z długiej historii grupy. Jest surowo, soczyście i melodyjnie, przebojowo i epicko, a energia bije tutaj z każdego dźwięku. Fantastycznie brzmi tutaj Bruce Dickinson, po którym praktycznie nie słychać efektów nowotworu, które zepsuły wokale na poprzedniku, ani upływu czasu, bo znakomicie korzysta on ze swoich obecnych warunków. Wreszcie, to album niesamowicie zgranego zespołu, który świetnie się ze sobą czuje i przede wszystkim bardziej gra dla siebie, a nie dla fanów, choć naturalnie z ich radości również czerpiąc radość. To płyta przemyślana i robiąca naprawdę dobre wrażenie, nawet jeśli ma ona swoje niedoskonałości, a Ironi urządzili na niej coś w rodzaju "the best of", bo po tylu latach, przeciwnościach i płytach, nagrać taki album to jest prawdziwa sztuka i cieszy, że Iron Maiden nie przestaje zachwycać i szczerzę liczę, że zanim zamilkną na zawsze nagrają jeszcze choć jeden tak mocny i sprawny album jak "Senjutsu". Mam tylko dwie prośby - niech osiemnasty ukaże się szybciej i niech będzie krótszy, bo choć te dwie płyty całościowo są znakomite, to jeden i jeszcze bardziej zwarty album ucieszyłby wielu fanów, w tym mnie, jeszcze bardziej. [nasza recenzja tutaj]

5.  Mammoth WVH - Mammoth WVH

Trzeba być naprawdę bezczelnym, żeby mając takie nazwisko założyć własny zespół, dopisać do niego słowo Mammoth, a następnie nagrać naprawdę zaskakująco bardzo dobry, porywający debiutancki album, który pokazuje, że choć pewne legendy umierają, to nadal mogą żyć poprzez nie tylko kontynuację pewnej specyficznej myśli muzycznej, ale także ogromny talent i wrażliwość, która pokazuje, że ten młody, zaledwie trzydziestoletni muzyk ma na siebie pomysł. Przed Państwem: Wolfgang Van Halen... - tak zaczynałem tekst o tym świetnym debiucie solowym syna Eddiego Van Halena. Prawdziwa petarda! [nasza recenzja tutaj]

6. Liquid Tension Experiment - LTE 3

Czy jest jakieś dobro, które wynikło z faktu pandemii? Tak - ponowne spotkanie Petrucciego, Portnoya, Rudessa i Levina, czyli Liquid Tension Experiment. Spotkanie to zaowocowało nagraniem dwupłytowego bardzo udanego, trzeciego studyjnego albumu LTE. Doskonała robota! [recenzja redaktora Jarka Kosznika tutaj, a moja tutaj]

7. Atravan - The Grey Line

O patronackim wydawnictwie, o którym nie mogę nie wspomnieć, pisałem w podsumowaniu tak: Atravan nie jest kolejnym zespołem, który kopiuje znane progresywne schematy, w których większe znaczenie ma długość czy technika, aniżeli przepiękna atmosfera. Irański zespół zdecydowanie na nią stawia, co z kolei sprawia, że każdy utwór niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. To muzyka grana z dojrzałością, precyzją i ogromną wrażliwością. Nie ma tu miejsca na szybkość, sporo zaś jest harmonii i eteryczności. Stylistycznie bliżej tu nawet bardziej do alternatywnego grania zabarwionego grungem aniżeli progresywnego grania, choć i te elementy są tu wyraźne. Debiut irańskiego zespołu spodoba się wszystkim którym brakuje muzyki wyrazistej, pełnej emocji i świeżości, pozbawionej dyktatu wielkich wytwórni, bez oglądania się na trendy i mody, a szukających autentycznych i prawdziwych dźwięków płynących prosto z serc tworzących go ludzi. To płyta, która choć wymaga skupienia, może być słuchana zarówno w głębokim zastanowieniu, jak i w zwykły sposób, ale jedno jest pewne: zapewni ona niezwykłe wrażenia i z całą pewnością zachęci do śledzenia dalszej działalności formacji, bo w ich twórczości jest wiele piękna, które warto poznać. [nasza recenzja tutaj]

8. Octavision - Coexist

Nie do końca tegoroczny, ale wydany po raz pierwszy fizycznie w tym roku, a do tego patronacki (!) znakomity debiut supergrupy Octavision. W podsumowaniu o albumie pisałem, co następuje:  Pod względem brzmienia i wyraźnych nawiązań do najlepszych czasów dla progresywnego metalu w znacznej mierze armeński Octavision czerpie z lat 90tych, co może wydawać się na pierwszy rzut ucha odtwórcze, ale jest to muzyka grana i podana z ogromną werwą i świeżością, a także masą świetnych, nietuzinkowych pomysłów. "Coexist" to album z wciągającymi utworami, fascynujący i porywający pod względem instrumentalnym i technicznym, o bardzo wyrazistym brzmieniu, w którym obecność Sheehana i Soto jest wisienką na torcie, ale jednocześnie nie jest dodatkiem przytłaczającym. Panowie są tutaj znakomitym i bardzo miłym bonusem, ale nie są w tej formacji najważniejsi. Fantastyczne są na niej zarówno kompozycje w pełni instrumentalne, jak i te z udziałem Soto, choć nie obraziłbym się na więcej wokali czy nawet jeszcze mocniejszego popłynięcia w folkowe (jeszcze bardziej etniczne) klimaty czy nawet większej ilości mrugnięć do r'nb czy funku (jak w ostatnim utworze). Wreszcie "Coexist" to płyta pokazująca, że w progresywnym graniu wciąż jest miejsce na granie świeże, zapatrzone w przeszłość, ale zarazem bardzo nowoczesne i intrygujące, do którego chce się wracać i słuchać z ogromnym bananem na twarzy. Mam nadzieję, że na tej jednej płycie Octavision się nie skończy i jeszcze nas zaskoczy kolejnymi fascynującymi dźwiękami, a być może także innym, równie ciekawym zestawem gości. [nasza recenzja tutaj]

9. Koronus - Eye of the Monolith

Kolejny nie do końca tegoroczny, ale po raz pierwszy wydany fizycznie w tym i do tego ponownie patronacki! W podsumowaniu pisałem o nim tak: "Eye of the Monolith" jest debiutem fenomenalnym i niezwykle dopracowanym, który naprawdę warto sprawdzić samemu. Można uśmiechnąć się z historii, która wydaje się trochę infantylna, ale to tylko pozór. To przecież opowieść o nas samych, niezależnie od czasu i miejsca. Monolit to nasze przeciwności, szepty i mikroorganizmy z innej galaktyki to nasze lęki, a z tymi trzeba stoczyć batalię i je przezwyciężyć, często samodzielnie, bez pomocy innych. Nie jest to też płyta łatwa, bo wymaga ona kilku przesłuchań, dobrego wsiąknięcia w koncept i brzmienie chłopaków, które zachwyca dojrzałością, precyzją i przemyślaną formą. Słychać w tym graniu wiele naleciałości z progresywnego i nowoczesnego metalowego grania, ale ciężko też mówić o jakiejkolwiek ślepej kalce czy kopii poszczególnych bardziej już znanych zespołów, w tym także tych, które chłopaków inspirują bezpośrednio. Koronus jest niezwykle oryginalną, świeżą wypadkową, która jest podana z ogromną energią, młodzieńczą pasją i wrażliwością, która znakomicie pokazuje, że w szeroko pojętym graniu progresywnym wciąż jest wiele do powiedzenia i zagrania, nawet jeśli nie przesuwa się granic gatunku, a jedynie w zmyślny sposób kondensuje to, co powstało dotychczas. Chłopaki już zapowiadają drugi album, który również będzie konceptem, a ja nie mam wątpliwości, że warto ich obserwować i trzymać kciuki za kolejne tak dobre płyty, jak ten debiutancki, a także, że będzie nam wszystkim dane usłyszeć ich również na żywo, bo sądzę, że ten i ich następny materiał, zasługuje, by zabrzmieć także w formie koncertowej. [nasza recenzja tutaj]

10. Accept - Too Mean To Die

Stara niemiecka gwardia heavy metalu nie rdzewieje. W podsumowaniu naszego tekstu o tej płycie, pisałem co następuje: "Too Mean To Die" to kolejna mocna pozycja w dyskografii Accept, a na pewno w nowożytnej historii tej grupy. Szesnasty album Niemców zawiera wszystko czego oczekuje się od tej grupy - szorstkie, charakterystyczne wokale, mocne riffy, masywne tempo i mnóstwo energii. Nie ma tu absolutnie niczego czego byśmy nie słyszeli wcześniej, ale mimo to, słucha się go znakomicie, nawet jeśli druga połowa albumu jest tylko odrobinę słabsza, a wieńczący go instrumental wydaje się być zbędny. To wręcz fenomen, że w swojej ponad czterdziestoletniej karierze ta grupa nadal potrafi brzmieć świeżo. Jest też w tym wszystkim trochę ironii: okładkowa żmija to niejako nawiązanie do ouroborosa, węża zjadającego własny ogon i choć zespół istotnie trochę zjada tutaj swój ogon, to żmija potrafi nadal kąsać. Także tytuł płyty doskonale to oddaje - "zbyt podły, by umrzeć". Oczywiście, Accept nie jest podły, ale sęk w tym, że to nie jest zespół, który tak po prostu się rozwiąże i przestanie grać. Będą to robić tak długo, jak będzie im to przynosić radość, jak starczy sił. Tę witalność słychać w tym materiale, nawet Hoffmann w podcaście No F'n Regrets Robba Flynna (z Machine Head) wspominał, że musi to robić, bo dzięki temu żyje. Najnowszy album Accept pokazuje po raz kolejny, że stara gwardia nie rdzewieje i można być pewien, że póki tego typu grupy będą istniały, to ani metal, ani rock jako taki nie umrze. Jeśli jest się fanem tej grupy, thrashowego grania, w tym wypadku w niemieckim, solidnym stylu - to wiecie, co należy zrobić: odpalić i się nią cieszyć, uśmiech przy tej płycie jest gwarantowany. [nasza recenzja tutaj]

11. Todd La Torre - Rejoice in the Suffering

Obecny wokalista Queensryche w solowym uderzeniu! W podsumowaniu pisałem następująco: Na swojej pierwszej solowej płycie Todd La Torre nie przesuwa żadnych granic, ani nie przedstawia niczego czego byśmy nie znali i dotąd nie słyszeli, ale robi to absolutnie porywająco. To naprawdę potężny, doskonale zbalansowany materiał o mocnym brzmieniu, kapitalnych riffach i świetnych wokalach. Mnóstwo tutaj odniesień i skojarzeń, ale La Torre dba oto, by jego płyta nie była kopią. Wszystkie kawałki, od początku do końca i włącznie z bonusami, brzmią świeżo, ciężko i niezwykle atrakcyjnie, a przy tym bardzo nowocześnie. Ironiczna wydaje się być w tym kontekście okładka z uoroborosem - wężem, który zjada swój własny ogon, bo cały album to prawdziwa petarda, która chce, a nawet powinna, być puszczana w zapętleniu i która wprawi w doskonały nastrój. [nasza recenzja tutaj]

12. Greta Van Fleet - Battle at Garden's Gate

Haters gonna hate... [nasza recenzja tutaj]

13. Dream Theater - A View From The Top Of The World

Piętnasty album studyjny bogów progresywnego metalu nie przynosi absolutnie żadnej rewolucji w ich brzmieniu, ale zdecydowanie - w moim odczuciu - jest mocna pozycją, zarówno na tle tegorocznych wydawnictw, jak i na tle ich dotychczasowej dyskografii, zwłaszcza tej nowożytnej, z Manginim za perkusją. Dopracowane brzmienie, fajne kawałki i LaBrie, któremu pandemia podratowała głos. Brawa! [recenzja wkrótce]

14. Thy Catafalque - Vadak

Tamasa Katai nie trzeba się obawiać, że wyda coś, co nie będzie dobre. To artysta totalny i w pełni zaangażowany w swoje dźwięki i swój muzyczny świat. "Vadak" z kolei to kolejna mocna pozycja w jego dyskografii, która kontynuuje brzmienie zeszłorocznej poprzedniczki, ale i jest ukłonem ku najwcześniejszym płytom Thy Catafalque. Świetnie się tego słucha po prostu. [recenzja wkrótce]

15. Asphyx - Necroceros

Dziesiąty album studyjny niderlandzkiego death metalowego walca. Mocarne brzmienie, świetne melodie i kapitalnie wkręcające się w łeb ostre łojenie okraszone znakomitym, charakterystycznym wokalem Martina van Drunena. Album, który w tym roku przetrzepał mnie równo i towarzyszył mi przez cały rok na słuchawkach, taki do którego po prostu chce się wracać. [recenzji nie będzie]

16. Vola - Witness

Jeśli ktoś uważa, że metal progresywny się już nie rozwija to zwyczajnie nie słucha tego, co dzieje się obecnie w tym gatunku. Młoda grupa Vola zaatakowała w mijającym roku swoim trzecim krążkiem studyjnym i po raz kolejny pokazała niesamowitą wrażliwość, zarówno brzmieniową, jak i tekstową. Dopracowane brzmienie, ciekawe melodie i nietuzinkowe rozwiązania w ramach których połączyli tak odmienne światy jakim jest dodanie do tego gatunku rapu. Nowoczesne, świeże i na długo zostające w głowie. [recenzji nie będzie]

17. Smith/Kotzen - Smith/Kotzen

Gdzie spotykają się dwie legendy tam... dzieją się cudne rzeczy. Smith, znany z Iron Maiden oraz Kotzen nagrali debiutancką wspólną płytę pełną chwytliwych hard rockowych numerów, które choć nie odkrywają żadnej Ameryki to wpadają w ucho i sprawiają, że nóżka sama tupie w rytm. Całkiem udana jest także wydana w tym samym roku dodatkowa epka, jednak jej brakuje już tej samej zadziorności. Wstyd nie znać. [recenzji nie będzie]

18. Obscura - A Valediction

Powrót oryginalnych członków do niemieckiej Obscury musiał zaowocować także powrotem do brzmienia bardziej zakorzenionego w klasyce gatunku. Techniczny death metal spod znaku Nerophagist, Spawn of Posession czy nawet Death towarzyszy na tym nagraniu na każdym kroku i jest on bardzo dopracowany. Zdecydowanie nie jest to to płyta na jeden odsłuch, choć paradoksalnie pod początku wchodzi jak masło. [recenzja być może będzie]

19. Alien Weaponry - Tangaroa

Druga pełna płyta Nowozelandczyków, a właściwie młodych Maorysów. Młodzieńcza energia i gniew, historia i społeczny apel splatają się w jedną nietuzinkową, nowocześnie podaną muzyczną konstrukcję pełną odniesień do thrash i groove metalu. Ten kulturowy fenomen jakim jest ta grupa po swoim debiucie nie spuściło z tonu, a wręcz przeciwnie, pokazała, że wciąż się rozwijają i szlifują swoje umiejętności, pielęgnują pamięć o zanikających tradycjach Maorysów i swoim rodzimym języku, a do tego nie boją się tworzyć muzyki ciekawej i na swój sposób oryginalnej. Warto znać. [recenzja być może będzie]

20. Bill Fisher - Hallucinations of a Higher Truth

Brakuje mi słów, by opisać tę płytę. Niby są to bluesy i do tego oklepane do cna, ale zagrane z taką czułością, energią i niesamowitą, bezczelną swadą, że nie sposób przejść obok tej płyty obojętnie. Warto sprawdzić samemu, jeśli jakimś cudem ją pominęliście. [recenzja być może będzie]

21. Leverage - Above the Beyond

Moje tegoroczne odkrycie z Finlandii. Niby to tylko melodyjny hard rock z domieszką popu i progresywnych inklinacji, ale zrobił na mnie spore wrażenie. Technicznie bardzo intrygujące i nieoczywiste, pełne świetnych pomysłów i świetnie wpadających w ucho podniosłych songów i przyjemnych pościelów. Do kompletu znakomity wokal Kimmo Bloma, który zastąpił album wcześniej równie fantastycznego Pekkę Heine. Ja się zakochałem i lubię do tej płyty wracał, bo nie ukrywam, że choćby taki "Emperor" zrobił na mnie spore wrażenie. [recenzja być może będzie]

22. Airbag - A Day in the Studio/Unplugged in Oslo

Nie do końca płyta, bo epka, ale absolutnie fantastyczna. Nie mogąc grać i promować zeszłorocznego, fantastycznego albumu "A Day at the Beach" [nasza recenzja tutaj], Airbag postanowiło nagrać pandemiczny mini koncert studyjny i do tego w akustycznym anturażu, który sprawił, że utwory zyskały na głębi, emocjach i jeszcze większej niesamowitości, uroku oraz smutku. Jeśli nagrywać coś w ten sposób, to zdecydowanie tak, jak Airbag. Po prostu piękne, a w połączeniu z niepokojącą okładką przedstawiającą jednego z misiów zmytego przez fale, robiące kapitalne wrażenie. [recenzji raczej nie będzie]

23. Mastodon - Hushed and Grim

Długas dwupłytowy od Mastodona może nie zaskakiwać tak jak powinien, a przynajmniej z początku. To album, który może nużyć - nie tylko swoim długim czasem trwania, ale także swoistą monotonnością zawartego na nim materiału. To jednak także album bardzo ponury i nieprzystępny z założenia, a przy tym absolutnie genialny, którego nie da się docenić po jednym odsłuchu. Trzeba się mocno skupić i dokładnie wsłuchać w przekaz, warstwy i nastrój na nim panujący. To także kwintesencja dotychczasowych zmian jakie zachodziły w muzyce Mastodona - nie brakuje tu bowiem melodii, ciężaru, matematycznych połamańców, progresywnych naleciałości i przede wszystkim ogromu emocji i brudnego, ponurego, dość charakternie wyciszonego brzmienia. Koniecznie. [recenzja być może będzie]

24. The Dead Daisies - Holy Ground

Hard rockowa supergrupa, której założeniem było składać hołd czasom minionym, a konkretnie złotej erze tego gatunku, latom 70tym. Wielokrotnie zmieniany skład zaowocował kilkoma płytami, jednakże dla wielu ta grupa dała się poznać dzięki dołączeniu do niej bardzo rozpoznawalnej żywej legendy - basisty i wokalisty Glenna Hughesa. Brzmienie i numery wydają się doskonale znane, ale są podane z taką werwą i zawziętością, że nie sposób się od nich oderwać. Po prostu petarda. [recenzja być może ukaże się na łamach Wilka Kulturalnego]

25. Moonspell - Hermitage 

To nie jest już ten sam zespół, choć portugalski Moonspell zachował swoje charakterystyczne patenty. Gotyk i mrok nie zniknął, choć został nieco złagodzony i przetrawiony zarówno przez bluesa, jak i stylistykę takich grup jak Leprous czy Vola. Mniej ociężały, a bardziej selektywny, mniej agresywny, a bardziej melodyjny. Moonspell doskonale umie budować klimat, nawet jeśli ogranicza środki i spuszcza nieco z tonu. Jednakże jest to ten rodzaj spuszczania z tonu, który jest nie tylko piękny, ale także pokazuje ogromną wrażliwość formacji, nieco inną ich stronę i jeszcze bardziej podkreśla płynącą z ich muzyki gorycz, rozpacz i melancholię. Znakomity album. [recenzji nie będzie]

Już wkrótce albumy polskie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz