Haters gonna hate...
Debiutowali cztery lata temu fenomenalną epką "From Fires" i z miejsca zaskarbili sobie wielbicieli i wrogów. Ci pierwsi zachwycili się, że czwórka młodzieńców ze spontanicznością i ogromną werwą sięgnęli po brzmienia dawnych czasów przypominających Led Zeppelin podając je nowocześnie i świeżo. Ci drudzy okrzyknęli ich plagiatorami i żałosnymi imitatorami, posuwając się do tego, że na każdym kroku próbują dyskredytować chłopaków i to, co tworzą. Nie patrząc na krytykę chłopaki w rok później wydali swój pierwszy pełnometrażowy album "Anthem of The Peaceful Army", który okazał się być albumem jeszcze ciekawszym od krótszego poprzednika, jeszcze bardziej bezczelnym, a przy tym bardzo dojrzałym. Drugi album nie pojawił się w następnym roku, jak zapowiadali bracia Kiszka i ich kumpel Wagner, bo trzeba było poczekać aż do 2021 roku. Nie bez znaczenia w tym dłuższym czasie oczekiwania miała epidemia koronawirusa, ale odnoszę wrażenie, że dzięki temu mogli następny album dopracować, a ten ma szansę wybrzmieć jeszcze mocniej i dosadniej, aniżeli miałoby to miejsce te dwa lat wcześniej.
Zaczynamy od fantastycznego, energetycznego i gorącego "Heat Above", który otwiera się świetnym klawiszem, po czym rozpędza perkusją i gitarami. Chłopaki łączą w nim akustyczne dźwięki z ostrzejszymi rozbudowaniami mrugając do Zeppelinowsich klimatów, jednak i tym razem robiąc to z ogromnym wyczuciem i pęknie spinając zakończenie klawiszową klamrą. Po mocnym wejściu chłopaki serwują równie niesamowity "My Way, Soon" z bardziej zadziornym, gitarowym brzmieniem i w podobnym gorącym rytmie. Tu także da się jeszcze wyczuć Zeppelinowskie klimaty, ale odnoszę wrażenie, że wynika to już bardziej z podobnej melodyki, a nie dosłownego kopiowania, a sam kawałek naprawdę potrafi porwać. Przepiękny jest także numer trzeci zatytułowany "Broken Bells". Przepełniona emocjami, liryzmem, melancholią i bólem ballada jest genialnie zbudowana wokół akustyczno-orkiestrowych dźwięków i ma w sobie coś z nowo orleańskiego bluesa, a gdy w drugiej połowie przecudnie rozwija się przejmującą solówką, to nie ma opcji, by wrażliwcom serducho nie zabiło mocniej. Zdecydowanie jest to także jeden z najpiękniejszych utworów na tej płycie, również pokazujący ogromny talent chłopaków. Po dawce spokoju czas na coś szybszego. Chłopaki serwują znakomity "Built By Nations" z kapitalną, melodyjną gitarą, fantastycznym dość ciemną linią basu i marszowym tempem perkusji. Gitarowy riff może przywodzić na myśl styl grania Page'a, ale i tu uważam, że jest to piękna inspiracja, która brzmi bardzo naturalnie.
Na poprzedniej płycie był utwór "Age of Man", a na tej znalazło się miejsce na progresywny w duchu monumentalny "Age of Machine", który fantastycznie wyłania się z ciszy i swobodnie rozwija w unoszący się w przestrzeni numer wypełniony Zeppelinowskim klimatem, ale ponownie nie postrzegałbym tego za wadę, bo brzmi to pięknie, czysto i niezwykle ujmująco. Pozostając w bardziej lirycznych dźwiękach, chłopaki kontynuują utworem "Tears of Pain" jakby wyrwanego z twórczości Eltona Johna, konsekwentnie budując napięcie i piękne emocje. wypełnione mrokiem i smutkiem. Równie ujmujący i monumentalny w swojej atmosferze jest "Stardust Chords", który wydaje się być bratem bliźniakiem "Kashmir". Zastosowanie orkiestracji i odrobina kinematycznej teatralności w brzmieniu naprawdę potrafi zrobić tutaj spore wrażenie. To utwór wypełniony swobodą i biegłością w zrozumieniu określonej stylistyki, precyzja i pięknym wyczuciem. Cudnie i melancholijnie jest w znakomitym "Light My Love" w którym chłopaki ponownie bawią się lirycznym klimatem balansując między bluesem, a zakorzenionym w Zeppelinowskich brzmieniach, a stylem pisania Eltona Johna, które jednak nie objawiają się szybkimi riffami, a ponownie wypełnianiem głośników i naszej przestrzeni epickim brzmieniem, podniosłą, ale nie pompatyczną atmosferą, której nie sposób nie przytulić. Ostrzej robi się w kolejnym bardzo udanym numerze, zatytułowanym "Caravel", który znów może pachnieć Zepami, choć w moim przekonaniu bliżej tutaj do The Who z okresu "Tommy'ego" czy "Quadrophenii".
"The Barbarians" będący jedną z ostatnich propozycji na tym krążku także ma w sobie coś z Zeppelinów, choć samej konstrukcji melodyjnego gitarowego riffu nie powstydziłby się zapewne sam Jimi Hendrix. Niespieszny, melancholijny klimat znakomicie łączy się tutaj z nieco szybszą rytmiką, delikatnie i przyjemnie bujającą i trafiającą w sam środek serducha, choć gdyby akurat tego numeru zabrakło na albumie to wcale bym się nie obraził, bo jednocześnie trzeba przyznać, że jest on też dość podobny do "Stardust Chords". Przedostatniemu czyli "Trip the Light Fantastic" towarzyszą podobne uczucia. Jest pięknie, energetycznie, podniośle i emocjonalnie, ale na tym etapie płyty można poczuć nieco zmęczenie, choć muszę przyznać, że i przy nim nie sposób się nie uśmiechnąć szeroko i z rozmarzeniem. To, co w nim najbardziej lubię to fantastyczny, kinematyczny klimat oraz cudnie wybrzmiewające chóralne zaśpiewy z tła oraz finału. Na koniec, chłopaki serwują ponad ośmiominutowy finał w postaci "The Weight of Dreams". Utwór opowiadający o gorączce złota jest nie tylko podsumowaniem albumu, ale także czymś w rodzaju opus magnum Grety Van Fleet na obecnym poziomie kariery. Wybrzmiewają w nim wszystkie elementy zawarte na płycie - podniosłość, majestatyczność, liryzm, ogrom emocji oraz precyzji, wreszcie fantastyczne budowanie napięcia, aż do kapitalnego ostrego, monumentalnego finału.
Na swojej drugiej pełnometrażowej płycie Greta Van Fleet wciąż zdaje się być zapatrzone w stylistykę wypracowaną ponad pięćdziesiąt lat temu przez Led Zeppelin, ale śmiało można powiedzieć, że nie jest to już w żadnym wypadku ślepe powielanie czy kopiowanie. Wyraźne inspiracje coraz mocniej ustępują własnej wrażliwości, tożsamości oraz konsekwencji. To album pełen szacunku, swobody i pięknych emocji. Chłopaki rozwijają to, co na poprzedniku zaledwie zarysowali, jeszcze mocniej stawiają na przestrzeń, rozbudowują swoje brzmienie, umiejętnie wykorzystując możliwości współczesnej techniki i nie postarzają w sztuczny sposób swojej twórczości. Słychać w niej rozwój, ogromny talent i pasję, radochę oraz upór. Nadal cieszy fakt, że chłopaki nie ulegają modom, że nadal garną się do takiego staromodnego budowania dźwięków. Odrobinę za długi "Battle at Garden's Gate" to album znacznie dojrzalszy i ciekawszy od poprzednika, który jest krokiem w naprawdę dobrą stronę, w której znacznie więcej już własnych pomysłów, które nawet jeśli pachną i brzmią znajomo, to pachną i brzmią naprawdę pięknie. Jedni zakochają się z miejsca, inni będą nadal nienawidzić, ale wiem, że są też osoby, które zaczynają się do nich przekonywać. To także jeden z tych albumów od których w tym roku trudno mi się będzie oderwać, choć mam nadzieję, że na kolejnym krążku pozwolą sobie na więcej ciężaru i pokażą pazury, bo trzeciego albumu wypełnionego po brzegi liryzmem i melancholią, jaka się na nim znalazła, mogę już nie przeżyć.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz