środa, 28 kwietnia 2021

Kruk i Wojtek Cugowski - Be There (2021)


O tym zespole, istniejącym już dwadzieścia lat, zwykło się mówić, że są polskim Deep Purple. Występował razem z największymi tuzami hard rocka, a na ich szósty (a właściwie piąty) album studyjny trzeba było czekać długie sześć lat, ale zdecydowanie warto było poczekać. Podobnie też jak pierwszy album "Memories" z 2006 roku został on nagrany z jednym z najciekawszych głosów polskiej muzyki rozrywkowej, jednak tym razem nie z Grzegorzem Kupczykiem, a jednym z braci Cugowskich. Czy możemy więc pomówić o prawdopodobnie ich najmocniejszym materiale i jednym z najciekawszych polskich albumów tego roku? 

 

Przyznam się, że choć wielokrotnie słyszałem o grupie Kruk, to nigdy nie sięgnąłem po ich wcześniejsze płyty, ani nie miałem okazji widzieć jej na żywo. Zwyczajnie nie było ku temu okazji. Kiedy jednak dowiedziałem się, że powstaje nowy album i za wokale będzie odpowiedzialny jeden z braci Cugowskich, a mianowicie Wojciech, nie tylko się zainteresowałem, ale i czekałem na pierwszy numer. Ten pojawił się w nowej audycji Max 357 Piotra Kaczkowskiego, a po nim kolejne. Same numery były naprawdę dobre, zaintrygowanie rosło, aż wreszcie stwierdziłem, że nie będę sobie żałował i album ten zwyczajnie kupię. Słucham go od tygodnia niemal na okrągło i muszę przyznać, że nie mogę się oderwać.

Jak przystało na hard rockową płytę zaczynamy od mocnego uderzenia pod postacią energetycznego gitarowego riffów i hammondowskich klawiszy otwierających "Rat Race". Chwilę później następuje bardzo solidne rozpędzenie i wchodzi znakomity wokal Wojtka Cugowskiego, a u utwór pędzi tak jak szczur podczas tytułowego wyścigu. Z jednej strony jest szalony, z drugiej wytycza szlak dla całej płyty, a przy tym jest naprawdę fajnie wkręcającym się przebojowym kawałkiem, w którym może nie ma niczego, czego byśmy nie słyszeli wcześniej, ale zarówno instrumentalnie, jak i brzmieniowo potrafi zrobić bardzo dobre pierwsze wrażenie. Po nim przychodzi czas na "Hungry For Revenge", o nieco bardziej rozbudowanej i zarazem spokojniejszej strukturze. Świetny gitarowy riff, wtórujący mu wyraźny i surowy bas, pulsująca marszowa perkusja, znakomite klawiszowe tło i mocny wokal Cugowskiego wypada świeżo i potężnie. Słychać tu miłość do brzmienia lat starszych zespołów, ale co istotne: stawia się na nowe i odpowiednio dociążone odczytanie tych wzorców. Dla kogoś, kto na takiej muzyce się wychował: miodzio. Prawdziwą perełką jest zaś niemal jedenastominutowy "Prayer Of The Unbeliver (Mother Mary)". Delikatny, wietrzny początek fantastycznie uspokaja po dwóch mocnych utworów, ale niechaj nikogo to nie zmyli. Narasta w niej niepokój, dźwięki rozwijają się stopniowo i majestatycznie, wreszcie pokazują pazury: uderzają, choć wcale nie od razu w ciężki sposób. Ta rozbudowana półballada ma w sobie coś z nurtu progresywnego, choć nadal jest dość mocno zorientowana na brzmienia, które znamy. O ile jednak pierwsza połowa może trochę kojarzyć się Rainbow, Whitesnake czy Deep Purple, o tyle druga wyraźnie zmierza ku szaleństwu Queensrÿche z okresu przełomowej dla nich płyty "Operation: Mindcrime" (co wręcz było moim pierwszym skojarzeniem po usłyszeniu tego numeru), a całość zdaje się być nawet podszyta Pink Floydowym spokojem. Po prostu majstersztyk.


W równie udanym "Made Of Stone" wracamy do cięższego, gitarowego brzmienia, który zdaje się być trochę bratem bliźniakiem otwieracza. Bardzo podobny jest tutaj riff prowadzący, pomysł na klawiszowe tło i rozpędzenie, choć wcale to nie oznacza, że panowie się powtarzają. Jest w nim nieco wolniej i zadziorniej. Kapitalnie wypada tutaj klawiszowo-gitarowa partia instrumentalna, która może się kojarzyć nie tylko z popisami Deep Purple z najlepszych lat, ale nawet z... Iron Maiden z lat 80tych. Kruk z Wojtkiem Cugowskim nie spuszcza z tempa w kapitalnym, ponad dziewięciominutowym "The Invisible Enemy", który niepokojąco wyłania się z ciszy, buduje napięcie i rozwija się do marszowego tempa o wyraźnie progresywnych ciągotach, których ani w Deep Purple, ani w Whitesnake w pierwszych latach działalności nie brakowało. Słychać to także w kolejnej porcji znakomitych solówek Piotra Brzychcego, gitarzysty i lidera zespołu, ale także w smakowitych tłach klawiszy, surowym basie i sprawnej perkusji. Skoro mowa o klawiszach, to i one dostają swój moment na rozpoczęcie utworu, który pojawia się w kolejnym bardzo udanym kawałku zatytułowanym "Dark Broken Souls". Niepokojący, trochę wietrzny klimat kojarzyć się może z Black Sabbath czy Deep Purple, może nawet z Mercyful Fate, choć panowie zdecydowanie wierniejsi w brzmieniu są tym dwóm pierwszym zespołom. Jest nieco odrobinę wolniej, dość surowo, a przy tym mroczniej i nawet ponownie nieco balladowo, w takim trochę Pink Floydowym duchu.

Jednym z moich faworytów jest trzeci długi utwór - nieco ponad dziesięciominutowy - "To Those In Power", który brzmi jak wyrwany z twórczości Blue Öyster Cult. Klawiszowo-gitarowe rozpędzenie i "hej" śpiewane przez Cugowskiego wyraźnie bowiem kojarzy się z "Astronomy" tegoż, podobna jest też panująca w nim atmosfera. Jest dość duszno, potężnie, ale zarazem melodyjnie ciężko i momentami wręcz metalowo. Fantastycznie wypada także wieńcząca płytę kompozycja tytułowa "Be There (If You Want To)", która zaskakuje wyciszonym, akustycznym nastrojem. Zazwyczaj ballady wstawiane na koniec płyty wypadają słabo, bo brzmią jak doklejone. Tu jednak nie ma na taką sytuację miejsca, bo utwór cudnie łączy się z cięższą zawartością albumu, dopełnia ją i wycisza. Może wydać się ona trochę przesłodzona, ale nie jest zła. Wręcz przeciwnie, jest bardzo ładna, choć nie jestem do końca pewien, czy powinna znaleźć się na końcu - może lepiej wypadłaby w środku? Może płyta lepiej by wybrzmiewała bez niej?


Najnowsza płyta Kruka nie przynosi żadnej rewolucji, bo muzycznie i brzmieniowo porusza się po rejonach doskonale znanym wielbicielom hard rocka, a szczególnie Deep Purple, którego Piotr Brzychcy jest wielbicielem. Nie należy jednak upatrywać tego jako wadę, bo na swoim najnowszym albumie Kruk bierze wyłącznie klimat "najgłośniejszego zespołu świata" i buduje dźwięki po swojemu. Świetnie wypadł też na nim Wojtek Cugowski, który pokazał się zarówno od lirycznej strony, jak i tej bardziej charakternej, pazurzastej. Nie ma tutaj silenia się na bycie drugim Ianem Gillianem, a za to jest mnóstwo znakomitych linii, emocji i mocnego przekazu, który fantastycznie uzupełnia poszczególne kompozycje. "Be There" jest albumem bardzo solidnym, przemyślanym i kapitalnie wyważonym, a przede wszystkim znakomicie i bardzo swobodnie zagranym oraz sprawiającym mnóstwo frajdy. Przekonajcie się sami, ja będę do niego wracał i mam nadzieję, że już niedługo będziemy mogli usłyszeć ten materiał na żywo. 

Ocena: Pełnia


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz