środa, 10 lutego 2021

Todd La Torre - Rejoice in the Suffering (2021)


Jednym z najmocniejszych i najlepszych albumów tego roku z całą pewnością jest najnowszy, debiutancki solowy album obecnego wokalisty grupy Queensrÿche, Todda La Torre'a. Takie stwierdzenie na początku roku może dziwić, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że tak właśnie jest, tym bardziej, że La Torre nagrał naprawdę solidny krążek. Czemu już teraz jest to płyta, która powinna znaleźć się w podsumowaniach?

 

Todd La Tore rozpoczęcie prac nad swoim solowym albumem ogłosił już 2017 roku. Wówczas ogłosił też, że pisze go razem ze swoim przyjacielem Craigiem Blackwellem, producentem, gitarzystą, basistą i klawiszowcem jednocześnie nagrywając swój trzeci album z Queensrÿche "The Verdict", który ukazał się w 2019 roku. Gdy globalne trasy koncertowe zatrzymały się z powodu pandemii koronawirusa, La Torre postanowił wykorzystać zyskany w ten sposób czas i wykończyć "Rejoice in The Suffering". Podobnie też jak w przypadku albumu "The Verdict" Queensrÿche, La Torre gra na nim również na perkusji. La Torre i Blackwell wyprodukowali album samodzielnie, jednak poprosili producenta Queensrÿche Zeussa o nadzorowanie miksowania i masteringu. Na albumie gościnnie wystąpili także Jordan Ziff, który w tytułowym utworze „Rejoice in the Suffering” gra drugą połowę gitarowego solo, oraz Al Nunn, który gra na klawiszach w „One by One”. Tyle z historii powstawania, przyjrzyjmy się, a raczej przysłuchajmy, co na swoim albumie zawarł Todd La Torre. 

Otwiera go potężny kawałek zatytułowany "Dogmata" o mocnym thrash metalowym charakterze, który może kojarzyć się z dwiema pierwszymi płytami Flotsam & Jetsam, a nawet Panterą z okresu "Cwoboys From Hell". Mocne riffy wżerają się w głowę, perkusja pędzi jak szalona, a La Torre do tego w pełni wykorzystuje swój wokal swobodnie poruszając się między wysokimi, szorstkimi wokalizami, a nawet growlem, który tutaj słychać w tle. Genialny otwieracz.  Po nim czas na równie szybki i mocny, choć nieco wolniejszy i bardziej duszny "Pretenders", którego nie powstydziłoby się Judas Priest albo Primal Fear. Tak dobrego łojenia w tym gatunku nie słyszałem bardzo dawno, a konkretniej od czasu ostatniej płyty Judas Priest "Firepower", która nadal robi kapitalną robotę. Po prostu miazga. "Hellbound And Down" czyli numer trzeci nie zwalnia tempa, choć nieznacznie sięga po groove metal, metalcore i new wave of american heavy metal i kawałek może trochę brzmieć niczym wyrwany z Lamb Of God który został wymieszany z takim Bullet For My Valentine. Głowa kiwa ttutaj w rytm, że aż miło.


Jeszcze mocniejszy jest kolejny wybitnie Judas Priestowy numer, czyli "Darkened Majesty". Kapitalny groove riffów naprawdę ryje beret, a Todd La Torre ponownie zachwyca skalą swojego głosu i świetną grą na perkusji. Jednocześnie można mieć trochę żal, że Queensrÿche nawet nie sili się obecnie na takie killery, nawet jeśli "The Verdict" był krążkiem bardzo udanym i bodaj najlepszym za kadencji La Torre'a przy mikrofonie. W "Crossroads to Insanity" następuje rozluźnienie i robi się bardziej klimatycznie, duszno i może nieco balladowo. W tym zapachniało mi trochę Onslaughtem z czasów albumu "In Search Of Insanity", choć sam teledysk zdaje się nawiązywać do najsłynniejszej płyty Queensrÿche "Operation:Mindcrime". Kapitalna robota. Następny w kolejce jest "Critical Cynic" w którym wraca ociężąły groove i szybkie tempo. La Torre ponownie sięga tutaj w klimaty, których nie powstydziłby się Primal Fear, choć momentami jest tu jeszcze ciężej i skojarzenia znów mogą wędrować do Lamb Of God. Klimatem i wokalem kawalek przypomina z kolei solowe dokonania Bruce'a Dickinsona. To także wręcz taki kawałek, który doskonale zabrzmiałby też na dowolnej współczesnej płycie Queensrÿche. Po nim czas na numer tytułowy, który ponownie sięga po odrobinę wolniejsze granie, ale nadal potrafi zachwycić groovem, ociężąłymi riffami i kapitalną atmosferą. Tu także przychodzą skojarzenia z Primal Fear, może nawet Accept, ale o żadnym kopiowaniu nie ma nawet mowy. Miazga.


Na ósmą pozycję wskoczył "Vexed" w którym ponownie przychodzi czas na uspokojenie, ale tylko na chwilę. La Torre usypia czujność akustycznym wstępem i swoim wysokim głosem znów przypominając, że jest głosem Queensrÿch, po czym przyspieszamy. To także taki numer, który mógłby znaleźć się na płycie wspomnianej grupy. Jest ciężko, drapieżnie i nieco starmodnie. Po prostu wchodzi jak masło. Przedostatnim numerem wersji podstawowej jest "Vanguards of the Down Wall" który wyraźnie pachnie Judas Priest i Accept. To ta sama liga - potężne brzmienie, skwierczący wokal, mocne riffy, rozpędzona perkusja. Na zakończenie wjeżdża z kolei "Apology", który znów klimatycznie zwalnia i buduje napięcie, a La Torre znów czaruje przypominając o Queensrÿche. Jest to jednak numer znacznie cięższy niż to, co robi jego macierzysty zespół. W tym kawałku nie brakuje bowiem także growli, które kapitalnie łączą się z jego wysokim głosem i wolnego, dusznego - dla odmiany od rozpędzonego i ociężałego - brzmienia. Świetne zakończenie.

Jednakże nie do końca, bo warte uwagi są także trzy utwory, które znalazły się na wersji rozszeszonej. Pierwszy z nich to świetny "Fractured" w którym znów uderza się w słuchacza potężnym pełnym groove'u riffem i masywnym, rozpędzonym brzmieniem. Po nim wpada "Set It Off" znów brzmiący trochę tak jakby był wyrwany z płyt Primal Fear. Masywny gitarowy riff, marszowe tempo i znakomity wokal La Torre'a. Wreszcie, "One by One", który jest niemal death metalową petardą i jazdą bez trzymanki. W nim zespół La Torre'a, jak i on sam, dosłownie puścili smycze i najpierw raczą symfonicznym intrem, a następnie wjeżdżają mięsistymi riffami, blastami i soczystym, powolnym czołgowym brzmienie. Miodzio!


Na swojej pierwszej solowej płycie Todd La Torre nie przesuwa żadnych granic, ani nie przedstawia niczego czego byśmy nie znali i dotąd nie słyszeli, ale robi to absolutnie porywająco. To naprawdę potężny, doskonale zbalansowany materiał o mocnym brzmieniu, kapitalnych riffach i świetnych wokalach. Mnóstwo tutaj odniesień i skojarzeń, ale La Torre dba oto, by jego płyta nie była kopią. Wszystkie kawałki, od początku do końca i włącznie z bonusami, brzmią świeżo, ciężko i niezwykle atrakcyjnie, a przy tym bardzo nowocześnie. Ironiczna wydaje się być w tym kontekście okładka z uoroborosem - wężem, który zjada swój własny ogon, bo cały album to prawdziwa petarda, która chce, a nawet powinna, być puszczana w zapętleniu i która wprawi w doskonały nastrój.

Ocena: Pełnia


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz