sobota, 13 lutego 2021

Progresywnie Mi: The Advent Equation



 

To smutne, gdy zespół wydaje nowy album w grudniu. Najczęściej nie znajdzie się on już w żadnym podsumowaniu danego roku, a w podsumowaniu kolejnego też nie będzie dla niego miejsca, bo jest to już album zeszłoroczny. Jeszcze bardziej mnie smuci, gdy taka płyta jest prawdziwą perełką, obok której ciężko przejść obojętnie, a sam zespół nie jest jeszcze szeroko kojarzony. Takie działania przekreślają szanse na zapoznanie się z ich twórczością szerszej publiczności. Od czego jednak są dobre dusze, które takie rzeczy jednak wyłapują i podają dalej. W powracającym cyklu "Progresywnie Mi" pozwolę sobie przekazać tę dobrą nowinę, ale nie skupię się wyłącznie na zeszłorocznej płycie, a również na ich debiutanckim albumie z 2012 roku. Poznajcie: The Advent Equation z Meksyku...




The Advent Equation powstał w 2006 roku i do 2012 roku działał jako Advent (w nawiązaniu do jednego z najsłynniejszych utworów grupy Opeth). Z początku była kapelą grającą covery Opethu właśnie i pod tym szyldem wydali jedną epkę zatytułowaną "Sounds from Within" w 2008 roku. Już po zmienieniu nazwy, w 2012 roku zadebiutowali pełnometrażowym "Limitless Life Reflections". 4 grudnia 2020 roku ukazał się z kolei ich drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Remnants of Oblivion". W skład zespołu wchodzi obecnie trzech członków, którzy współtworzyli Advent, a mianowicie basista i wokalista Margil H. Vallejo, perkusista Robert Charles i gitarzysta Luis Gomez. Skład uzupełnia klawiszowiec Carlos Licea, który zastąpił poprzedniego muzyka - także wywodzącego się z Advent - Esau Garcíę. Na debiutanckim usłyszeć można też drugiego gitarzystę Daniela Cordobę, który również grał w Advent, ale podobnie jak García opuścił on grupę. Przyjrzyjmy się i przysłuchajmy obu albumom The Advent Equation.

1. Limitless Life Reflections (2012)

Na świecie jest kilka zespołów, które otwarcie przyznają się do swoich inspiracji szwedzkim Opethem. Można tutaj wymienić znakomitą Persefone z Andory czy założony przez byłego perkusistę Opeth Martina Lopeza Soen, który niedawno wydał piąty album studyjny zatytułowany "Imperial" (i którym zajmiemy się w niedługim czasie). Być może jednak dotąd nie słyszeliście o The Advent Equation, która nawet zaczynała jako cover band Opethu. Decydując się na pisanie własnej muzyki takie zespoły mają utrudnione zadanie - pozostając wierni inspiracjom muszą stworzyć coś, co będzie ich też wyróżniało, nie będzie jedynie kopią. Nielicznym, tak jak wymienionym wyżej, się to karkołomne zadanie udaje. Do takich zespołów można też dopisać formację pochodzącą z Meksyku - The Advent Equation właśnie. Ich debiut brzmi bowiem tak, jak mógłby brzmieć Opeth, gdyby po "Watershed" z 2008 roku nie doszło do stylistycznej wolty, a szwedzka grupa nadal grała soczysty, techniczny progresywny metal zanurzony w death metalu. Śmiało można też powiedzieć, że od "Watershed" ten krążek jest także znacznie ciekawszy i lepszy.

Zaczynamy od "Glimpse of What May Be" z ciężkimi, mocarnymi riffami i dość surowym brzmieniem, które po chwili przechodzi w bardziej melodyjne rozbudowanie. Nie brakuje tutaj zarówno czystych wokali, jak i siarczystych growli. W moim odczuciu ten numer bliższy jest nawet wczesnej twórczości Persefone, czy nawet późnemu Death, bo sposób myślenia i grania muzyków jest tutaj bardzo podobny. Po świetnym początku, wpada znacznie bardziej Opethowy "On Darkness". Stylistycznie jest to bowiem kawałek, którego nie powstydziłby się Åkerfeldt. Jest ciężko, duszno i bardzo ostro, ale jednocześnie bardzo klimatycznie, także z powodu licznych i ciekawych zwolnień. Znakomitą robotę wykonuje tutaj perkusista i klawiszowiec, w tyle nie pozostają także gitarzyści. Znakomity jest numer trzeci, zatytułowany "Purification Lapse" któremu ponowne blisko jest do Persefone. Riffy genialnie zostały tu wplecione w mocno osadzone, ciężkie marszowe rytmy perkusji i masywne, melodyjne klawisze. Powolne i duszne tempo oraz techniczny sposób gry w tym kawałku z kolei może przypominać o Necrophagist, którego bardzo obecnie brakuje. Słychać tu także echa Opeth czy późniejszego Soen w świetnym finale. Panowie nie boją się także kolosów, bo następny numer trwa aż jedenaście minut. "A Descent into the Real" może w swojej konstrukcji przypominać zarówno Opeth czy początki Soen, ale wyraźnie też słychać, że grupa poszukuje w nim własnej tożsamości. Jeśli dobrze się wsłuchać, dostrzec można, że to taki numer, który mógłby nawet powstać w latach 70 i znaleźć się choćby na którejś z płyt Rush, tylko jest dużo cięższy, dodano do niego growle i oczywiście jest w nim charakterystyczna deathowa rytmika gitar. Robi wrażenie.

Drugą połowę debiutanckiego albumu Meksykanów otwiera balladowy "Visions of Pain" mogący z kolei przypominać dokonania Dream Theater. Spokojniejszy, bardziej liryczny wstęp usypia czujność, a już po chwili pozostając w nieco wolniejszych brzmieniach robi się melodyjniej i jeszcze wyraźniej zagląda się w przeszłość progresywnego grania, a jednocześnie nie popada w sztampę, jak zrobił to Opeth począwszy od "Heritage". W bardzo klimatycznym "Afterlife Evoluationary" wraca znacznie cięższe i bardziej techniczne granie, które ponownie może też nieco przywodzić na myśl dokonania Necrophagista czy Death. W przedostatnim, zatytułowanym "Hopeless" ponownie panowie usypiają czujność i mocno nawiązuję do Opethu (nawet wokal brzmi tak jak mógłby zaśpiewać Åkerfeldt). Nawet rozwinięcie brzmi tak jakby zostało wyjęte z "Blackwater Park", "Deliverance" czy "Ghost Reveries", ale mimo to słychać, że panowie kombinują w nim naprawdę nieźle. Pojawia się w nim gościnny udział wokalistki Mónici Krull, a techniczna surowa partia instrumentalna ponownie ma w sobie wiele z wczesnego myślenia o muzyce progresywnej, ale podanej w znacznie cięższej formule. Finałowy "A Violent Motion" ze swoim mrocznym pianinowym i gitarowym rozwinięciem znów może z kolei przywodzić na myśl Dream Theater, z tą różnicą, że znacznie szybsze i bardziej dociążone, także ze względu na siarczysty growl. Świetna robota. Ocena: Pełnia


2. Remnants of Oblivion (2020)

Osiem lat między kolejnymi płytami to naprawdę spory kawałek czasu. The Advent Equation nie spieszyło się z wydaniem następcy, co raczej nie przyczyniło się do rozgłosu, ale przynajmniej można powiedzieć, że mieli czas, by przygotować równie udany i mocny album, co w przypadku debiutu, a nawet odrobinę zmienić swoje brzmienie. Subtelne zmiany, o których za chwilę, wynikły także z faktu, że zamiast dwóch gitarzystów, obecnie w grupie jest jeden, a także ze zmiany na stanowisku klawiszowca. Można też chyba śmiało powiedzieć, że panowie doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nie są jeszcze znani - mimo, że na to zasługują - i tytuł drugiej płyty brzmi dość ironicznie, co bynajmniej nie przekłada się na jakość grania, jaka znalazła się na krótszym od debiutu krążku, bo ta nadal jest warta uwagi, choć w stosunku do wcześniejszego albumu, zmienił się trochę ciężar i zwiększyło znaczenie melodyjności.

Trwający niecałe trzy kwadranse (podczas gdy debiutancki zawierał nieco ponad godzinę muzyki) drugi album Meksykanów otwiera instrumentalny "Ignition" będący czymś w rodzaju uwertury i napędzany Dream Theaterowymi klawiszami, a także odrobiną elektroniki, ostrymi riffami i ciężką perkusją kawałek o dość przebojowym jak na takie granie brzmieniu. Po nim wskakuje nieco wolniejszy, bardzo dobry "Patterns of Spiraling Reality" w którym panowie budują atmosferę brzmieniem mogącym przywodzić na myśl Circus Maximus czy Symphony X. W utworze tytułowym wraca odrobinę Opethowy, może nawet bardziej Persefonowy ciężar, podobne są tutaj też harmonie i sposób myślenia, choć co wydaje mi się też znamienne, Margil Vallejo nie naśladuje już Åkerfeldta, nawet wówczas gdy płynnie i gładko przechodzi ze świetnego czystego wokalu (przypominającego trochę Roya Khana) do mięsistego growlu. Pierwszą połowę płyty kończy zaś "An Eternal Moment" rozwijający się od klawiszowego, nieco ambientowego wstępu do kołyszącego, lirycznego motywu, który swoją budową może nieznacznie zbliżać się do Soen czy nawet Leprous, a na koniec podlanym ponownie brzmieniem wyjętym z Symphony X czy Kamelot. 

Świetny jest rozpędzony "Facing the Absolute", który otwiera drugą połowę płyty. Ciężki riff znakomicie łączy się tutaj z klawiszami i czystymi wokalami, wreszcie kroczącym tempem. To wręcz taki kawałek, którego nie powstydziłoby się Threshold z ery nieodżałowanego Andrew McDermota. "Balance Through Extnction", czyli utwór numer sześć, nieznacznie wraca w melodeathowe klimaty, ale zespół ponownie ociepla brzmienie klawiszami i sprawnym czystym wokalem. Bardzo przyjemny to kawałek, któremu w mojej ocenie brakuje jeszcze tych kilku minut czasu trwania, w których panowie pozwolili sobie na odrobinę szalonego, finałowego pasażu. Płytę wieńczy rozbita na dwie części suita nieco ponad jedenastominutowa suita "The Creations Part". Zaczynamy od znakomitego, lirycznego "Hypnos", który ma w sobie coś z gotyckiego klimatu rodem z Moonspell lub Opethowego "Damnation", po czym po niespełna trzech minutach płynnie przechodzimy do "Thanatosa" wjeżdżającego mocnym klawiszem i ostrymi riffami gitar. Ponownie jest ciężko, ale zarazem bardziej melodyjnie, aniżeli miało to miejsce na debiutanckim albumie. Tu także można odnieść wrażenie małego zaglądania do najlepszego okresu Dream Theater, Symphony X czy Threshold i brzmi to naprawdę świeżo. Ponownie można też usłyszeć growl, którego na tym krążku jest znacznie mniej niż na debiucie, ale dzięki temu jest też różnorodniej. Mam jednakże nadzieję, że nie zrezygnują z niego całkowicie przy okazji swojego kolejnego albumu. Jest sprawnie, przejrzyście, klimatycznie i przyjemnie i nie będę ukrywał, że ten album podoba mi się nawet bardziej niż poprzednik, nawet jeśli pod pewnymi względami jest też od niego słabszy. Ocena: Pełnia

3. Podsumowanie

Pochodząca z Meksyku formacja The Advent Equation w żadnym wypadku nie przesuwa granic gatunkowych, ale brzmi bardzo porywająco i świeżo. O ile pierwsza płyta jest jeszcze mocno osadzona w Opethowym brzmieniu, niejako jako pokłosie faktu, że zaczynali jako trybut dla szwedzkiej grupy, o tyle druga jest dużo lżejsza, bardziej melodyjna. Obu płyt słucha się jednak znakomicie i trzeba przyznać, że nawet jeśli pewne elementy brzmią tutaj bardzo znajomo, to doskonale pokazują jak współczesna scena progresywna na siebie reaguje. Nie ma może już w tym wszystkim takiego rozwoju u przemian jak dawniej, ale reagowanie na trendy czy klimaty, też zawsze wydawało mi się w progresywnym graniu istotne. The Advent Equation to zespół bardzo sprawny, intrygujący i zdecydowanie warty uwagi. Spodoba się on zarówno wielbicielom technicznego death metalu, jak i progresywnego grania, choć należy pamiętać, że grupa zdaje się poszukiwać swojego miejsca, bo oba albumy dzieli nie tylko czas powstania, ale także kombinowanie z dźwiękami. Mam tylko nadzieję, że trzeci album nie pojawi się za kolejne osiem lat i nieco szybciej, aniżeli w grudniu. Polecam!

Ps. Grupa nawiązała współpracę z nowym polskim wydawcą Prog Metal Rock Promotion (tutaj). Zachęcam do zapoznania się z ich ofertą. O innych płytach wydawanych i udostępnianych przez PMRP również napiszemy w niedalekiej przyszłości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz