wtorek, 27 lipca 2021

Terra Odium - Ne Plus Ultra (2021)


Wszyscy lubimy takie niespodzianki...

 

Terra Odium to nowa norweska supergrupa, która pojawiła się trochę po cichu, nie robiąc wokół siebie szumu, a szkoda, bo ich debiutancki album zdecydowanie jest jednym z tych, który w tym roku zasługuje na szczególną uwagę i nie powinno go zabraknąć w żadnym podsumowaniu. Zacznijmy od nazwisk, które znalazły się w jego składzie: na basie Steve DiGiorgio (obecnie najbardziej znany z Testament czy Charred Walls of the Damned, a wcześniej gający także między innymi w Death, Control Denied czy Soen), na perkusji Asgeir Mickelsen (były perkusista Borknagar i Ihsahn), na gitarze Ole P. Fredriksen (znany z norweskiej grupy Manitou*), klawiszowiec Jon Phipps (gościnne udziały między innymi w Angra, Dragonforce, Kreator czy Moonspell) oraz wokalista Øyvind Hægeland (Manitou,  znany także z koncertowych występów z Arcturus). Stylistycznie panowie stawiają na progresywny metal, w którym słychać echa Pagans Mind, Fates Warning, Queensryche, Dream Theater, Threshold (ery McDermotta), Symphony X, ale także Watchtower, Cynic, Subsingal czy niezapomnianego Sieges Even, a jednocześnie jest czymś w rodzaju kontynuacji, następcy tudzież projektu powstałego na gruzach tego, co znalazło się na jedynym krążku Manitou. Wydawać by się mogło, że nie potrzebna jest kolejna kapela, która by grała w sposób podobny do wymienionych (i to szczególnie w takiej ilości), ale pozory mylą, bo mimo pewnych podobieństw, które sobie wymienimy, jest to mimo wszystko grupa mająca na siebie niezwykle spójny pomysł i brzmiąca świeżo i kapitalnie.


Zaczynamy od fenomenalnego "Crawling", który wyłania się z ciszy dźwiękami jakiejś maszyny, potężnym mrocznym tonem przypominającym odgłosy jakie wydają syreny na statkach (a nawet kojarzący się z Tripodami z "Wojny Światów") płynnie przechodzący w szamański zaśpiew, który z miejsca kojarzy się z kolei z "Breaking All Illusions"  Dream Theater z albumu "A Dramatic Turn Of Events". Po chwili następuje perkusyjne przejście i numer rozkręca się do mocnego, gęstego, a zarazem epickiego gitarowego pasażu. Kiedy wchodzi wokal Øyvinda Hægelanda (z jego własnym, bardzo intrygującym tekstem) skojarzenia zaczynają wędrować ku włoskiemu Kingcrow, które zostało skrzyżowane z Symphony X, Threshold i Fates Warning. Finał z kolei może wokalnie skojarzyć się po raz pierwszy z Brucem Dickinsonem. Prawdziwa perełka, która miażdży na dobry początek, a przed nami jeszcze sześć równie udanych numerów. Drugi na płycie utwór nosi tytuł "The Road Not Taken" i został napisany do słów amerykańskiego poety Roberta Frosta (1874 - 1963). On również wyłania się z ciszy tonami mogącymi kojarzyć z Dreamami z płyty "ADTOE", jednakże długo nie pozostajemy w tych dźwiękach i panowie ponownie rozpędzają się surowym, ciężkim gitarowym brzmieniem, doskonale podkreślonym perfekcyjną perkusją oraz odrobinę symfonicznie brzmiącymi klawiszami. Hægeland zdecydowanie nie kryje tu fascynacji Dickinsonem i to do tego stopnia, że w pierwszej chwili, nie wiedząc jeszcze kto śpiewa w tej grupie, musiałem się kilkukrotnie upewnić, że przecierałem oczy ze zdumienia, gdy doczytałem się, że w nagraniach nie wziął udziału wokalista Iron Maiden. Oczywiście,  Øyvind nie kopiuje Dickinsona, a choć nawet wysokie partie mogą się z nim kojarzyć, to wówczas są już bliższe bardziej progresywnym wokalom, aniżeli heavy/power metalowym. Wiele dobrego dzieje się także w warstwie instrumentalnej: fantastyczny klimat, świetne solówki i fenomenalne tempo oraz zgranie muzyków dosłownie wgniata w fotel.

Znakomicie wypada także trzecia kompozycja pod tytułem "Winter", która została oparta o wiersz Anne Hunter (1742 - 1821), angielskiej poetki epoki georgiańskiej. Tym razem panowie uderzają od razu ciężkimi gęstymi riffami oraz mocną perkusją, ale to nie oznacza, że potrafią tylko łoić, bo już po chwili fantastycznie zmieniają klimat i przechodzą do klimatów, których nie powstydziłoby się Black Sabbath. Duszne, powolne i bardzo klimatyczne granie jest tutaj okraszone wokalami, które z jednej strony przypominają ponownie Dickinsona, zahaczają o Osbourne'a i nagle... brzmi jak Geoff Tate w szczycie formy. W środkowej części następuje ciężkie instrumentalne rozbudowanie z bardzo dobrą solówką i Thresholdową atmosferą. Nie stronią panowie także od bardziej technicznego, mającego w sobie coś z death metalu grania, które stanowi ważny element drugiego instrumentala w tym utworze. Coś fantastycznego. Nie zwalniamy tempa w kolejnym znakomitym utworze, zatytułowanym "The Shadow Lung" (ponownie z tekstem Øyvinda Hægelana), gdyż i tu panowie dorzucają oliwy do ognia ciężkimi, gęstymi i do tego powolnymi riffami oraz potężnym ociężałym brzmieniem.Wysokie wokale Hægelanda ponownie kojarzyć się mogą z Dickinsonem, McDermottem, a nawet Russellem Allenem, co dla jednych może już być mieszanką egzotyczną i nad zbyt ekspresyjną, ale świetnie pasuje do muzyki, a przy tym nadaje jej dramatyzm i emocjonalność w stylu la 90tych i początkowych lat 2000, jakiej dawno nie słyszałem w progresywnym metalu. Perfekcja!

 

Na czwartej pozycji znalazł się absolutnie fantastyczny, monumentalny "The Thorn", trwający prawie dwanaście minut utwór oparty o wiersz Williama Wordswortha (1770 - 1850), angielskiego poety i prekursora romantyzmu w literaturze brytyjskiej. Podzielony na siedem części numer zaczyna się od elektronicznego wjazdu, po czym rozwija do ciężkiego brzmienia o smakowitym powolnym, dusznym tempie. Hægeland ponownie brzmi w nim trochę jakby był Brucem Dickinsonem, ale i tu jest to coś, co wywołuje nie tylko szok, ale ogromny uśmiech na twarzy. Muzycznie jest to z kolei numer jakiego nie powstydziłoby się Symphony X, Threshold (ery McDermotta), Fates Warning, a nawet Dream Theater z okresu płyty "Train Of Thought". Momentami ponownie ma się wrażenie, jakby zerkali też w stronę technicznego death metalu i chyba nie powinno to nikogo dziwić, ze względu na obecność Di Giorgio. Nie ma czasu na nudę! 

W przedostatnim, zatytułowanym "It Was Not Death" panowie sięgnęli po Emily Dickinson (1830 - 1886), słynną amerykańskiej poetkę. Po potężnej dawce dźwięków poprzednika ponownie zaczynamy dość spokojnie, ale bynajmniej nie spokojnie. Wyłaniający się z ciszy ton dzwonu, a następnie cudny i straszny zarazem dźwięk oddechu w momencie wyzionięcia ducha. Następnie panowie kapitalnie budują napięcie mroczną akustyczną, funeralną w tonie melodią gitary. Hægelandznów kapitalnie bawi się Dickinsonowskim sposobem śpiewania z tych momentów znanych z ostatnich płyt Iron Maiden, gdy śpiewa wolniej, smutniej i duszniej. Kawałek ten właściwie nawet na moment nie przyspiesza ani nie zostaje dociążony (poza kapitalnym symfonicznym finałem, który zaraz znów wycisza się do gitarowego smutnego tonu oraz orkiestracji nagranych na całym albumie przez Jona Phippsa) zostając w niesamowitym, trochę gotyckim, pełnym mgły i mroku brzmieniu. Można by rzec, ballada - ale za to jaka! Bez ckliwości, cukru, a za to pełna klimatu i gorzkiego wydźwięku. W ostatnim utworze wracamy do ciężkiego, gęstego i niezwykle sprawnego grania będącego niesamowitą mieszanką wszystkich wymienionych już wcześniej wpływów i ponownie brzmiącego tak, że zbieramy szczękę z podłogi. Prawie ośmiominutowy wieńczący krążek "The Clouded Morning" z kolei został oparty o wiersz amerykańskiego poety Jonesa Very (1813 - 1880) i jest co prawda taką trochę kwintesencją całego albumu, ale nawet na moment nie czuć tu zmęczenia, a jedynie może niedosyt, gdy utwór się kończy... wyciszeniem (!).


Na Terra Odium wpadłem przypadkiem - nie ma przypadków! - na youtubie, przesłuchałem dwa numery, które album zapowiadały i z miejsca się zakochałem. Odkrywszy, że to rzecz absolutnie świeżutka, nawet nie słuchałem na streamach całego albumu, od razu zamówiłem i go kupiłem. To płyta, która dosłownie nie chce wyjść z mojego odtwarzacza i nie przestaje mnie zachwycać, rozrywać i dosłownie pomiatać. Ile płyt w ostatnich latach zrobiło na Was takie wrażenie? Policzycie na palcach? Podsumujmy: Do kompletu mamy na niej świetne brzmienie, wspaniałą technikę, gęsty klimat, lekko sentymentalne spojrzenie na najlepsze czasy progresywnego metalu, żonglerkę patentami i niezamierzonymi odniesieniami, świetną okładką (grafika naszego rodaka Marcina Sachy) oraz intrygujące nowoczesne, industrialne struktury w książeczce, które zestawione z romantycznymi wierszami robią równie piorunujące wrażenie, jak to, co wyprawia się na nim pod względem brzmieniowym, instrumentalnym i wokalnym. Poza tym nawet bym nie pomyślał, że wybrane przez Terra Odium wiersze mogą tak świetnie brzmieć w takiej muzyce, a zaledwie dwa napisane przez Hægelanda wcale im nie ustępują. Genialny debiut, genialna płyta, rzecz którą trzeba przesłuchać i wracać do niej bez końca. Nie zabraknie jej też na pewno w moim podsumowaniu tego roku i już teraz wypatruję kolejnego krążka tej grupy, a być może też jakiegoś koncertu w naszym kraju. A ocena, może być tylko jedna... Polecam!

Ocena: Pełnia

* Nie mylić z fińską grupą o tej samej nazwie. Kompletnie zapomniana norweska formacja wydała dwa albumy studyjne: demo "Desert Storms" w 1990 oraz debiutancki pełnometrażowy "Entrance" w 1995 roku. Do obu prawdopodobnie kiedyś wrócimy w LUminiscencjach lub w Wilku Kulturalnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz