sobota, 31 lipca 2021

Mammoth WVH - Mammoth WVH (2021)


Trzeba być naprawdę bezczelnym, żeby mając takie nazwisko założyć własny zespół, dopisać do niego słowo Mammoth, a następnie nagrać naprawdę zaskakująco bardzo dobry, porywający debiutancki album, który pokazuje, że choć pewne legendy umierają, to nadal mogą żyć poprzez nie tylko kontynuację pewnej specyficznej myśli muzycznej, ale także ogromny talent i wrażliwość, która pokazuje, że ten młody, zaledwie trzydziestoletni muzyk ma na siebie pomysł. Przed Państwem: Wolfgang Van Halen...

 

Niekwestionowany wkład w muzykę hard rockową i heavy metalową jaką miał jego ojciec, zmarły niedawno gitarzysta Eddie Van Halen oraz jego wuj, perkusista Alex Van Halen, zawsze będzie nieoceniony, a albumy grupy sygnowanej jednym z najbardziej zapamiętywalnych nazwisk w historii rocka i heavy/glam metalu, będą już zawsze rozpalać wyobraźnię młodych muzyków sięgających po krążki z lat 70 i 80tych, gdy Van Halen świecił najjaśniej i osiągał swoje największe triumfy. Syn Eddiego, obecnie trzydziestoletni multiinstrumentalista dołączył do Van Halen na stanowisko basisty, w 2006 roku i u boku swojego ojca oraz wuja zagrał wiele koncertów oraz nagrał jedną i zarazem ostatnią, choć bardzo udaną  płytę formacji "Different Kind of Truth" z 2012 roku. Grę Wolfganga można było też poznać na dwóch albumach grupy Tremonti, założonej przez gitarzystę Marka Tremonti znanego przede wszystkim z Alter Bridge - kolejno "Cauterize" z 2015 oraz wydanym rok później "Dust". O powstawaniu solowego debiucie, Wolfgang Van Halen mówił od 2015 roku, a w czerwcu 2019 roku ogłosił zakończenie prac nad krążkiem. Premierę opóźniła pandemia koronawirusa, a śmierć ojca w październiku 2020 roku, dodatkowo przyczyniła się jak sądzę do dogrania dwóch utworów poświęconych jego pamięci, które również znalazły się na debiutanckim albumie. Zapowiedziany oficjalnie 11 lutego 2021 roku album ukazał się 11 czerwca tego samego roku i przyznam się, że nie miałem absolutnie żadnych oczekiwań co do jego zawartości. Tak naprawdę kompletnie mnie nawet nie obchodził, ale postanowiłem sprawdzić go z czystej ciekawości i muszę przyznać, że dawno nie słyszałem tak intensywnego, przemyślanego, dojrzałego i zaskakująco świeżego debiutu, a do tego wydawać by się mogło w dość oklepanej stylistyce jaką jest czysty hard rock.

Wolfgang Van Halen w 2015 roku

Nagrana w całości przez Wolfganga grającego na wszystkich instrumentach w legendarnym studio 5150*, gdzie realizowano wszystkie płyty Van Halen począwszy od "1984" do "A Different Kind of Truth" płyta zaczyna się od utworu zatytułowanego "Mr. Ed", wyraźnie dedykowany zmarłemu ojcu i doskonale znanemu nam wszystkim muzykowi. Rozpędzony, świetnie napisany energiczny killer, który mógłby być kawałkiem na którejś z płyt Van Halen. Świetna jest tutaj melodia gitary, surowy bas, masywna perkusja i skoczny, wciągający refren oraz przebojowy wokal Wolfganga. Po znakomitym otwieraczu przechodzimy do bardzo udanego "Horrible Right" w którym tempo zostaje podtrzymane. Dalej jest przebojowo, energicznie, choć także nieco ciężej i wolniej zarazem, zdecydowanie masywnie. Po nim wpada równie udany, nieco bardziej melodyjny utwór "Epiphany" prowadzony przez bas i odrobinę wolniejsze tempo. Tu także nie brakuje świetnego brzmienia i wpadającej w uszy melodii, a choć to zaledwie początek płyty, to tempo nie siada nawet na moment. Kolejne rozpędzenie i mnóstwo cudownie soczystych riffów oraz masywnej perkusji przychodzi wraz ze świetnym "Don't Back Down". Ten kawałek rozkręci każdą imprezę i każdą publikę na koncertach. Istne szaleństwo. Banan na twarzy gwarantowany. 

Znakomity "Resolve" znajdujący się na pozycji piątej, może z kolei zaskoczyć akustycznym wstępem i dużo lżejszą atmosferą od poprzedników, co wcale nie oznacza, że jest słabszy. Jest bardzo zaskakujący, także pod względem wokali Wolfganga, który ma spore możliwości - bo ile śpiewać zadziornie i dość krzykliwie potrafi znakomicie, to w spokojnych rejestrach wypada bardzo bluesowo. Przez to pachnie tutaj trochę klimatami znanymi z Black Stone Cherry i absolutnie nie można powiedzieć o  kopiowaniu wspomnianej kapeli. Po nim wracamy do cięższych, bardziej surowych gitarowych brzmień wraz z kolejnym bardzo udanym kawałkiem zatytułowanym "You'll Be The One". To następny prawdziwy killer na płycie, który z kolei może skojarzyć się z brytyjskim The Brew. Naprawdę - musiałem się kilka razy upewnić, czy przypadkiem gościnnie nie zaprosił tutaj choćby Jasona Barwicka. W - a jakże! - bardzo udanym utworze tytułowym (ale bez dopisku WVH) ponownie jest szybko, zadziornie i bardzo mocno, choć tym razem wraca melodyjność i swoista lekkość w spokojniejszych, nielicznych momentach. Następny w kolejce jest dobry "Circles" który również nieco rozluźnia atmosferę lżejszymi gitarami, klawiszowym tłem, harmoniami oraz dużo spokojniejszym wokalem Wolfganga. Nie oznacza to jednak, że brakuje tutaj mocniejszego uderzenia - jest, ale jest ono bardziej kulminacją kawałka, a nie dominuje ciężarem jak w większości bardzo energetycznych numerów. W "The Big Picture" ponownie może zapachnieć Black Stone Cherry i brzmi to naprawdę przednio, świeżo i bardzo wciągająco. Wolfgang ma bowiem naprawdę talent do pisania przebojowych melodii i słychać to, nie tylko w tym kawałku.


"Think It Over" to dziesiąty numer na albumie i proszę sobie wyobrazić, że dobre tempo nadal nie siada nawet na sekundę. Nawet jeśli numer ten wyda się trochę podobny do wcześniejszych, to absolutnie nie można odmówić mu świetnego brzmienie, przebojowości, melodyjności i szczerości oraz energii czy pewnego staromodnego sznytu wymieszanego z nowoczesnością. "You're to Blame", który pojawia się jako następny znów zaczyna się od basu i nieco spokojniej, po czym energicznie rozpędza się do świetnego, ciężkiego, a zarazem marszowego brzmienia. Jeśli nie pachnie Wam ten kawałek latami 90tymi i ówczesnym pomysłem na alternatywę to nie wiem czego słuchaliście. Prawdziwa petarda. Energii i masy świetnych pomysłów nie brakuje w gęstym i ciężkim "Feel", który absolutnie nie powoduje zmęczenia u słuchacza, a cały czas trzyma w napięciu. Kapitalnie wypada tutaj marszowy instrumental oparty na perkusji i basie oraz wreszcie rozpędzającej się szaleńczo gitarze, którą z kolei płynnie wracamy do refrenu. Perełka, przy której powinna bawić się młodzież. Główną część płyty kończymy utworem "Stone", najdłuższym i przy tym ponownie bardzo udanym, który ponownie może nieco pachnieć i kojarzyć się z Black Stone Cherry czy The Brew, ale znów robi to w bardzo udany, piękny i na swój sposób bezczelny sposób, a przy tym fenomenalnie łącząc się ze spuścizną zostawioną przez Eddiego Van Halena. Ostatni numer (bonusowy), to "Distance" będący klamrą i drugim utworem poświęconym tacie Wolfganga, a przy tym bodaj najbardziej osobistym kawałkiem na albumie. Dużo spokojniejszy, bardziej liryczny i półakustyczny, a przy tym przepięknie i bardzo emocjonalnie zaśpiewany przez Wolfganga. Za każdym razem, gdy go słucham to się autentycznie wzruszam i dosłownie mam ochotę chłopaka przytulić, jakoś pocieszyć. Oczywiście, nie zrobię tego, ale kawałek jest znakomity i jestem pewien, że Eddie byłby z niego dumny. Ba! Byłby dumny z całej tej płyty, bo to kawał znakomitej roboty, która sprawia mnóstwo frajdy i naprawdę chce się tej płyty słuchać.



Słowo "Mammoth" w nazwie grupy i tak samo zatytułowanej debiutanckiej płyty może wydawać się nieco na wyrost, wręcz bezczelne, co stwierdziłem już we wstępie, do tego tekstu, ale nie jest użyte przypadkowo. Nawet gdyby, debiut Wolfganga byłby sygnowany wyłącznie jego imieniem i nazwiskiem, przyciągnąłby uwagę zarówno fanów Van Halena, jak i zupełnie nowych słuchaczy, ale także zwyczajnie tych ciekawych co zrobił syn Eddiego, ale być może nie wybrzmiewałby tak znacząco. Jest to bowiem także nawiązanie do początków sygnowanej nazwiskiem jego ojca i wuja grupy, a mianowicie efemerycznego składu Genesis/Mammoth z początku lat 70tych. Ponadto mamut jako legendarne, majestatyczne, dawno wymarłe zwierzę jawi się tutaj jako przenośnia - Van Halena już nie ma, ale legenda przetrwa, a nazwisko nie zostanie jedynie w annałach muzyki rockowej i na płytach, ale będzie obecne w niej jeszcze przez jakiś czas, właśnie za sprawą Wolfganga, który mając nazwisko, nie próbuje być w cieniu swojego ojca i wuja, ale z gracją zamierza kontynuować dzieło, a jednocześnie z wyraźną bezczelnością, wręcz nonszalancją, ogromną pewnością siebie i zajebistą determinacją, wreszcie ogromnym talentem i wyobraźnią, próbuje wykuć dla siebie własną markę, co zresztą w intrygujący sposób potwierdza jego debiut, pokazując że nie tylko można nagrać album bardzo osobisty, ale także niesamowicie dojrzały, świeży oraz ciekawy, taki który znakomicie demonstruje piekielnie zdolnego, młodego muzyka, o którym będzie jeszcze głośno. Debiutanckiego albumu, choć tak naprawdę nie ma na nim absolutnie nic nowego, słucha się znakomicie, chce się do niego wracać, a co za tym idzie śledzić, czym jeszcze Wolfgang Van Halen zaskoczy w przyszłości. Aż chce się zacytować świetnie pasujący tutaj tytuł piosenki Mötley Crüe "Kickstart My Heart" z płyty "Dr. Feelgood", która jest starsza od Wolfganga tylko o dwa lata, a właśnie w takie klimaty uderza syn Eddiego. Brawa! 

Ocena: Pełnia

 

* Skład koncertowy od 2021 roku uzupełnili: Frank Sidoris - gitary (Slash/Miles Kennedy and the Conspirators; Jon Jourdan - gitary (To Whoam It May); Ronnie Ficarro - gitara basowa (ex-Falling In Reverse) oraz Garrett Whitlock - perkusja (ex-Tremonti)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz