poniedziałek, 2 sierpnia 2021

R3/197: Sisterhood vol. 2 (31.07.2021, Scena Letnia Blues Clubu przy ulicy Zawiszy Czarnego, Gdynia)


Sisterhood - Braterstwo (Siostrzeństwo?) Sióstr, czyli koncert w którym główną rolę odgrywają artystki i wokalistki w różnym wieku, z różnymi głosami, osobowościami, możliwościami, charakterami i życiowymi doświadczeniami odbył się po raz drugi. Pierwsza i druga edycja odbyła się w cieniu pandemii koronawirusa, bo pierwotnie zakładano, że pierwsza edycja odbędzie się w Dzień Kobiet, 8 marca w gdyńskiej Desdemonie. Pierwszy lockdown przesunął tę imprezę na jesień, a drugi wymusił transmisję pierwszego koncertu online. Drugi z racji trwającego w marcu bieżącego roku lockdownu całego państwa wymusił z kolei przygotowanie kolejnej edycji w innym terminie, najszybszym możliwym i tym razem udało się ją przygotować na pełnię lata, plenerowo i w czasie kiedy znów wszystko - i oby jak najdłużej i już bez kolejnych ceregieli - jest otwarte lub budzi się (nadal) do życia. Na pierwszym nie miałem okazji uczestniczyć, ani oglądać, ale na drugi wybrałem się z zaciekawieniem. Co można było usłyszeć i jak wypadło drugie Święto Kobiet na Scenie Letniej gdyńskiego klubu Blues Club, w tym roku usytuowanej tuż obok Muzeum Miasta Gdyni przy ulicy Zawiszy Czarnego?

 

Koncert zaczął się po upływie studenckiego kwadransu, ale za to od razu z grubej rury, co zostało podtrzymane do samego końca, wliczając w to piętnastominutowy antrakt między występami, z racji, że pań było dziewięć (jedna nie została wymieniona na plakacie) i trzeba było dać publice trochę oddechu pomiędzy kolejnymi wykonami. Wykon, to dobre słowo, które określa panujące na scenie nie tyle szaleństwo, co różnicę podejść, styli, emocji i życiowego podejścia tyleż do scenicznej prezencji ile samego śpiewania oraz doboru piosenek. Performartywność tego wydarzenia także miała ogromne znaczenie pod względem kulturowym i społecznym, bo wybrzmiały nie tylko dobrze znane hity czy nietuzinkowe, mało kojarzone numery, ale także współczesny utwór musicalowy ważny dla społeczności LGBTQ+ - w kapitalnym zresztą duecie. Ale po kolei.

Michał Tarkowski
Krzysztof Stachura
Michał Miegoń
Michał Młyniec

Na Scenie Letniej Blues Clubu, w tym roku umiejscowionej na parkingu przy Muzeum Miasta Gdyni przy ulicy Zawiszy Czarnego, tuż obok wejścia na Bulwar Nadmorski od strony plaży Śródmieście zaprezentowało się dziewięć pań (dziewczyn i kobiet), kolejno: Joanna Bielawska (Asia i Koty), Maja Domachowska (Kwiaty), Monika Fortuniak, Joanna Knitter oraz po antrakcie Agnieszka Orzechowska (dfl - drewnofromlas) wraz z dziewczyną, której imienia i nazwiska (za co najmocniej przepraszam i proszę o podpowiedź w komentarzach) nie dosłyszałem, Wiosna Wiosnowska, Hanna Woźniak i najbardziej znana z całego kobiecego towarzystwa wokalistka, którą z całą pewnością kojarzą Wasi rodzice - Grażyna Łobaszewska. Panie - dziewczyny i kobiety - instrumentalnie wspierali zaś panowie w składzie: nieoceniony Michał Miegoń na gitarze basowej, Michał Młyniec na perkusji, Krzysztof Stachura na gitarze oraz Michał Tarkowski (ex-State Urge) na instrumentach klawiszowych. 

Hanna Woźniak i Joanna Knitter

Panie (dziewczyny i kobiety) zaprezentowały się w interesujących i często bardzo osobistych piosenkach, które wybrały spośród znanych i mniej znanych utworów lub wersji polskich i zagranicznych kompozycji, pośród których nie zabrakło między innymi genialnego wykonania Myslovitz "Dla Ciebie", "Sing Sing" Maryli Rodowicz, fenomenalnej interpretacji "Starlight" Muse czy fantastycznego wyimka z Broadwayowskiego musicalu "Rent" pod postacią numeru "Take Me Or Leave Me" wykonanego w duecie, z kapitalnym teatralnym zacięciem i autentycznymi emocjami - brawa! Poszczególne występy różniły się ekspresją i podejściem - było więc łagodnie i lirycznie, troszkę śmieszkowo, energetycznie, pazurzasto i wiosennie, zadziornie, od niechcenia i od kuchni, poważnie, dojrzale i celebrycko, a nawet od serca i prosto w twarz, wreszcie tęczowo, za sprawą wspomnianego numeru "Take Me Or Leave Me" - co wydaje mi się szczególnie wartym podkreślenia aspektem koncertu obok wielkiego talentu i siły wszystkich wokalistek (oraz umiejscowienia koncertu - wszakże rzut beretem jest także gdyński Teatr Muzyczny imienia Danuty Baduszkowej), ale także w kontekście głosu społeczności LGBTQ+, które są w naszym kraju obrażane i poniżane, co mnie osobiście również boli, bo mam wielu przyjaciół, którzy się ze swoją orientacją nie kryją. Ten numer bowiem wydał mi się być punktem kulminacyjnym tego koncertu - ważnym także ze względu na szeroki przekrój wiekowy słuchających: od malutkich dzieci, młodzieży, ludzi w średnim wieku, aż po starszych. Nie wszyscy mogą podzielać zdania czy nawet tolerować i nic mi do tego, bo przecież nie będę każdego pytał co na ten temat sądzi, ani nikomu zaglądał do łóżka, ale szacunek się z całą pewnością należy. Wierzę, że wiecie, co mam na myśli i w jakich aspektach. Ponadto wierzę, że ten głos - mimo braku tęczowej flagi, która dobitniej by to podkreśliła i zaznaczyła - odbije się na najmłodszych uczestnikach koncertu i młodzieży, która tego sobotniego wieczoru przyszła posłuchać czy to z przypadku słysząc, że coś się dzieje na mieście, czy wiedząc, że zagrają i zaśpiewają osoby, które znają i lubią, często także osobiście, czy przyszli z rodzicami i być może dla co niektórych brzdąców był to pierwszy koncert w życiu (brawa dla rodziców!). 

Maja Domachowska

Muzycznie było także bardzo różnorodnie i sympatycznie. Nie zabrakło bowiem ani wykonań o bardziej elektronicznym zabarwieniu, ani o lirycznym i delikatnym, mocnych rockowych killerów, jazzowych rozkręceń, ilustracyjnych i teatralnych pasaży czy wreszcie takich, które idealnie oddawały charakter, osobowość, wybory i doświadczenie każdej z wokalistek i artystek. Duża w tym zasługa bardzo dobrego zespołu towarzyszącego, którzy doskonale się rozumiejąc i odnajdując w każdym z tych styli, wszakże również po tych bardzo różnych, odmiennych stylach poruszając się także na co dzień, we własnej twórczości, dopełniali i dotrzymywali kroku każdej z pań (dziewczyn i kobiet). Wyróżnić muszę szczególnie także kilka spośród wokalistek. 

Monika Fortuniak

Po pierwsze, Maję Domachowską z Kwiatów, która zaliczając niejako w tym tygodniu maraton (dzień wcześniej wraz z Kwiatami śpiewała także w gdańskim klubie Stary Maneż, a w środę również z Kwiatami wystąpiła w gdańskim GAK Plama), która pokazała, że w dobrym środowisku i przy dobrym nagłośnieniu potrafi wybrzmieć kapitalnie i naprawdę poruszyć zachowując przy tym 100% autentyczności i swojego zarówno eterycznego charakteru jak i jazzowej zadziorności tak często wybijającej się w rockowych songach Kwiatów, a które w GAK Plama zbyt mocno zlewały się w hałaśliwą... nomen omen plamę (wynikającą głównie z warunków miejsca). Po drugie, kapitalnie zadziorną Monikę Fortuniak, która w lirycznym i wydawało by się męskim Myslovitz (chociaż, ciepły, spokojny i niezwykle charakterystyczny głos Rojka zawsze miał w sobie dla mnie coś feministycznego) dała czadu i odwaliła kawał znakomitej roboty, by za chwilę całkowicie się przepoczwarzyć i zaśpiewać Marylę kompletnie nie jak Maryla. Czapki z głów! 

Joanna Knitter

Hanna Woźniak

Po trzecie, chyba moją absolutną faworytkę tego koncertu, czyli Joannę Knitter. Dysponującą kapitalną prezencją na scenie, mocnym głosem, punkowym charakterem mogącym kojarzyć się ze wczesną Agnieszką Chylińską oraz świetnie pasującym do repertuaru, choć absolutnie w tym wypadku nie zaskakującym, nieco chłopczycowatym emploi. Takiego wykonu Muse i wspomnianego to ja nigdy nie słyszałem i prawdopodobnie już nigdy nie usłyszę. Po prostu wow! Po czwarte, Hannę Woźniak również dysponującą znakomitą prezencją sceniczną, świetnym głosem i mocnym charakterem, a nawet drygiem aktorskim, co fenomenalnie pokazała w znakomitym duecie z Joanną Knitter (wspomniany już i drobiazgowo opisany "Take Me Or Leave Me"), która niemal skradła jej cały splendor i szoł. Czuć było tutaj prawdziwe emocje, zaangażowanie i autentyczność, do tego stopnia, że naprawdę można by było uwierzyć, że dziewczyny są kochankami, które wyznają sobie miłość lub mają sobie za złe, że któraś nie do końca czuje to samo, co ta druga. A nawet, wyobrażając sobie, że któraś z nich (prawdopodobnie Joanna Knitter) to czarnoskóra, masywna, silna kobita, które zawsze, ale to absolutnie zawsze ma swoje zdanie i nigdy nie boi się tego zdania, ani swoich emocji przekazać i wyrazić, choćby nawet miała sięgnąć po patelnię i nią znaleźć odpowiednie argumenty. Brawa! Brawa i jeszcze raz brawa!

Asia Bielawska


Agnieszka Orzechowska (po prawej) wraz z towarzyszką

Nie oznacza to oczywiście, że pozostałe panie (dziewczyny czy kobiety) wypadły słabiej czy gorzej. Absolutnie nie umniejszając żadnej wokalistce, po prostu te wymienione wyżej zrobiły na mnie największe wrażenie. Bardzo fajnie, autentycznie i po swojemu wypadła Joanna Bielawska, która mam wrażenie trochę zniknęła z radarów i trójmiejskiej sceny, a która przecież całkiem sympatycznie radziła sobie parę lat temu ze swoim projektem Asia i Koty. Poprawcie mnie koniecznie, jeśli przeoczyłem obecne muzyczne poszukiwania Asi. Oryginalnie i może nawet odrobinę za sztywno, a przy tym niepewnie i niezwykle uroczo wypadła Agnieszka Orzechowska wraz z towarzyszką, z czego właśnie dziewczyna, której niestety imienia i nazwiska nie zapamiętałem sprawiała wrażenie nieco zaskoczonej, niedoszlifowanej i ujmująco wręcz właśnie niepewnej swojego występu. Podniesiona brew, nieśmiałe uśmiechy w kierunku publiczności i fotografów (w tym także moim)... Skąd to onieśmielenie? Skąd ta niepewność? Wypadła fajnie, sympatycznie i naprawdę nie musiała się niczego wstydzić! A może to był jakiś rodzaj flirtu? Wiecie, tego rodzaju nieco przelotnego, nieśmiałego flirtu poprzez uśmiech i lekko uniesioną brew jakby chciała zapytać - co ona właściwie tutaj robi albo czy ma ktoś ochotę ze mną pójść na kawę (albo do teatru). Niestety nie udało mi się zapytać czy to było specjalnie, czy zupełnie przypadkiem. Uciekła przed zakończeniem występów i nie pojawiła się już na ukłonach, a w sumie szkoda. Pół żartem pół serio - ma ktoś może jej numer? Chętnie umówię się na kawę albo na wyjście do teatru (także muzycznego). Sama Agnieszka Orzechowska też dawała radę, choć specyficzny sposób śpiewania i nieco drewniane podejście do wokaliz (śmiało podkreślone także w nazwie macierzystego zespołu) nie do końca do mnie przemawiało, ale absolutnie proszę nie brać tej opinii do siebie. 

Wiosna Wiosnowska

Grażyna Łobaszewska

Bardzo sympatycznie i ciepło wypadła Wiosna Wiosnowska (notabebne cudny pseudonim artystyczny!), która była tym promykiem Słońca sobotniego wieczora i przedłużeniem nie tyle Dnia Kobiet, ile Nocy Kupały, co cudownie podkreślała sukienka w kwiaty i notabene polny, niewinny wianek na głowie, a także bose stopy (po uprzednim zrzuceniu różowych klapeczek) skojarzyć się z kolei mogły z determinacją, siłą, cudownością i spontanicznością nieodżałowanej Cesarii Evory, a wykon "Trzeba było zostać dresiarą" Pauliny Przybysz był naprawdę znakomity. Najstarsza, bo obecnie 69-letnia wokalistka, czyli pani Grażyna Łobaszewska to oczywiście klasa sama w sobie, choć ten występ bardziej docenią ludzie w jej wieku czy naszych rodziców, aniżeli młodzież czy dzieciaki. Specyficzny, chłodny, bardzo wyważony, nieco manieryczny, zachowawczy stroniący od okazywania wielkich emocji i przede wszystkim staromodny sposób śpiewania pani Łobaszewskiej może się podobać, choć nie jestem jego zwolennikiem. Ciężko mi też odnieść się tutaj emocjonalnie do wcześniejszej, a szczególnie najbardziej znanej twórczości, pani Łobaszewskiej, bo może wstyd się przyznać, zwyczajnie jej nie znam, choć samo nazwisko nie jest mi obce. Z drugiej strony, należy tutaj na ogromny plus zapisać nie tylko charyzmę pani Łobaszewskiej, ile odwagę wystąpienia u boku młodych, czy też raczej dużo młodszych od siebie artystów i artystek, a przy tym mierząc się z repertuarem coverowym, co jak podkreśliła nie leży w jej sferze zainteresowań, ile ogromnej charyzmie i doświadczeniu bijącej podczas jej występu na scenie.

Czy był to udany koncert? Tak z całą pewnością - wybrzmiewający dość spontanicznie, lekko, ale także żywiołowo, energetycznie i idealnie pasując do ciepłego letniego lipcowego wieczoru, a także w pewnym sensie przedłużając obchody Nocy Świętojańskiej (mającej przecież miejsce w czerwcu) czy właśnie Dnia Kobiet, które można by rzec - mimo przesunięcia w czasie, poniekąd po raz drugi - odbyło się dwa razy. Ponownie, jak w przypadku środowego koncertu w GAK Plama można było odczuć nieco juwenaliową atmosferę w powietrzu, może nawet nieco festiwalową (nieopodal, bo w pobliskich Kolibkach trwa przecież w najlepsze OpenerPark), ale i w tym wypadku są to jak najbardziej pozytywne odczucia, tym bardziej, że koncert był naprawdę fajny, a często wręcz znakomity i perfekcyjnie zrealizowany, idealnie przy tym zachowując, to co przy takich koncertach i wydarzeniach jest niezwykle ważne: szczerość, autentyczność i ogrom prawdziwych, nieudawanych emocji. Cóż jeszcze? Bawiłem się przednio i trzymam kciuki, że następna - trzecia już - edycja Sisterhood, była równie udana i mocna, ale także i chyba co najważniejsze - mogła już odbyć się bez pandemicznych przeszkód, kolejnych lockdownów, przesunięć i obsuw w Dzień Kobiet właśnie. Zacna idea, moc wrażeń, ogrom talentu, prawdziwość, różne doświadczenia życiowe i siła kobiet tak pod względem społecznym i kulturowym to zdecydowanie motywy przewodnie Sisterhood i liczę, że ten ważny i piękny płomyczek trójmiejskiej (a może i nie tylko) nie zgaśnie, a wręcz przeciwnie zmieni się w prawdziwą błyskawicę i tym samym zapłonie jeszcze mocniej i rozpali nie jednego/i nie jedną bywalca/bywalczynię trójmiejskich koncertów.


Chwilę po koncercie, nieopodal Teatru Muzycznego, spotkać zaś można było i posłuchać młodzieżowy kwartet złożony ze skrzypiec (dziewczyna i chłopak), gitary (chłopak) i saksofonu (dziewczyna), którzy również bardzo sympatycznie wykonywali covery. Co prawda akurat nie grali "Sypnij groszem, Wiedźminowi", ale mimo to sypnąłem groszem do futerału. Z kolei w czerwonej budce telefonicznej (również podświetloną od środka wściekłym czerwonym światłem)  obok jednej knajpy pani-manekin dzwoniła do mamy albo swojego nieobecnego faceta i pewnie mówiła, że będzie później w domu, bo noc jeszcze młoda, a impreza się przecież dopiero rozkręca... To się moi drodzy nazywa kultura letniego wieczornego miasta i oby więcej takich pięknych i spontanicznych akcji dawało się złapać na mieście!

Zdjęcia własne. Kopiowanie bez zgody zabronione. Więcej zdjęć na naszym facebooku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz