Stara niemiecka gwardia po raz kolejny udowadnia, że praktycznie nie ma sobie równych. Na tym można by zakończyć recenzję i nic więcej nie pisać, ale to nie byłoby w porządku. Fascynujące bowiem jest to, że zmieniają się czasy, a Accept nie tylko wciąż pozostaje wierne swojemu oryginalnemu brzmieniu, ale także wciąż brzmi autentycznie i świeżo. Co ma do zaoferowania w tej kwestii szesnasty pełnometrażowy album studyjny niemieckiej legendy, a zarazem piąty zrealizowany z Markiem Tornillo przy mikrofonie?
Od ostatniej płyty z 2017 roku "The Rise of Chaos" po raz kolejny zmienił się dotychczasowy skład grupy, gdyż w 2019 opuścił ją będący w Accept od samego początku basista Peter Baltes, który został zastąpiony Martinem Motnik, a także został zasilony przez nowego gitarzystę rytmicznego Philipa Souse, który zajął miejsce po Franku Hermanie. Siłą napędową niemieckiej legendy wciąż pozostaje niezmiennie Wolf Hoffmann, który razem z Markiem Tornillo z powodzeniem pchają maszynę zwaną Accept do przodu i doskonale słychać to na najnowszym krążku.
Na dzień dobry potężnie i mięsiście wytacza się masywny "Zombie Apocalypse" z charakterystycznymi riffami gitar i szybką perkusją, której nie da się pomylić z żadnym innym zespołem, nawet Tornillo coraz bardziej brzmi jak Dirkschneider, ale bynajmniej nie naśladuje ślepo jego wokali. Po mocnym początku znakomicie wypada numer tytułowy, o nieco wolniejszej strukturze, ale również o sile rażenia czołgu. Niby już jakby znane, a wchodzi gładziutko jak powinno. Świetnie wypada też ewidentnie pomyślany jako numer koncertowy do rozgrzewania publiczności "Overnight Sensation" brzmiący jakby był wyrwany gdzieś z początków tej kapeli. Soczysty hard rockowy, ostry i idealny do podskakiwania w pogo, w które mam nadzieję już niedługo wszyscy będziemy mogli wrócić, a tymczasem warto poskakać w rytm we własnym domu, bo zdecydowanie jest do czego. Znakomicie wypada także rozpędzony "No Ones Master" kojarzący się trochę z Judas Priest albo nawet Primal Fear. Jest ostro i soczyście, czyli dokładnie tak jak oczekuje się od Accept.
Po nim czas na spotkanie z zarządcą zakładu pogrzebowego o wyglądzie Alice'a Coopera albo Jokera. "Undertaker", bo o nim mowa, z początku wydawał mi się nijaki, ale po kilku odsłuchach, również się spodobał. Najpierw panowie usypiają czujność akustycznym, powolnym, balladowym wstępem, po czym rozwijają go świetnym marszowym rytmem perkusji i szorstkim wokalem Tornilla. Całość dopełniają charakterystyczne Acceptowe chóry oraz klimacik, którego nie da się pomylić z żadną inną kapelą. Znakomicie wkręca się kolejny numer, zatytułowany "Sucks to Be You", który znów sięga po doskonale znane Acceptowe patenty i robi to tak, że nóżka chodzi w rytm. Ponownie bardziej jest tutaj hard niż heavy, ale jeśli znacie tę niemiecką formację nie od dziś, to wiecie o co chodzi. W "Symphony of Pain" robi się za to bardziej melodyjnie, a panowie oczywiście nie rezygnują z charakterystycznie budowanych, lekko topornych i surowych riffów. Ponownie też wchodzi, że aż miło robi się na serduchu. Uspokojenie przychodzi w "The Beast is Yet to Come", który w zestawieniu z poprzednimi numerami, może być bardzo zaskakujący. Ballada w wykonaniu Accept nie jest może szczególnie porywająca, ani nie jest najlepszym momentem płyty, ale nie przynosi Niemcom wstydu. Przesłodzenia z całą pewnością tutaj nie ma.
Tempo i hard rockowe vibe'y wracają w "How Do We Sleep" wraz z perkusyjnym intrem i stosunkowo melodyjnym jak na Accept gitarowym rozbudowaniem. Ponownie usłyszeć można też Acceptowe chóry i nieco ochłonąć od cięższych utworów, choć i tutaj nie brakuje tempa i ostrości. Znakomicie sprawdzi się ten numer na koncertach, by pobawić się trochę z publicznością. Jako przedostatni wpada rozpędzony "Not My Problem", który mógłby z powodzeniem znaleźć się repertuarze zespołu w czasach Dirkschneidera. Na zakończenie kolejne zaskoczenie - instrumentalny, wolniejszy, orientalny, wręcz duszny i niemal doomowy "Samson and Delilah" który również flirtuje trochę z muzyką klasyczną (a konkretnie z fragmentem baletu "Romeo i Julia" Prokofieva). Wydaje się on troszkę niepotrzebny, choć wypada bardzo sympatycznie i pokazuje Accept od nieco innej strony.
"Too Mean To Die" to kolejna mocna pozycja w dyskografii Accept, a na pewno w nowożytnej historii tej grupy. Szesnasty album Niemców zawiera wszystko czego oczekuje się od tej grupy - szorstkie, charakterystyczne wokale, mocne riffy, masywne tempo i mnóstwo energii. Nie ma tu absolutnie niczego czego byśmy nie słyszeli wcześniej, ale mimo to, słucha się go znakomicie, nawet jeśli druga połowa albumu jest tylko odrobinę słabsza, a wieńczący go instrumental wydaje się być zbędny. To wręcz fenomen, że w swojej ponad czterdziestoletniej karierze ta grupa nadal potrafi brzmieć świeżo. Jest też w tym wszystkim trochę ironii: okładkowa żmija to niejako nawiązanie do ouroborosa, węża zjadającego własny ogon i choć zespół istotnie trochę zjada tutaj swój ogon, to żmija potrafi nadal kąsać. Także tytuł płyty doskonale to oddaje - "zbyt podły, by umrzeć". Oczywiście, Accept nie jest podły, ale sęk w tym, że to nie jest zespół, który tak po prostu się rozwiąże i przestanie grać. Będą to robić tak długo, jak będzie im to przynosić radość, jak starczy sił. Tę witalność słychać w tym materiale, nawet Hoffmann w podcaście No F'n Regrets Robba Flynna (z Machine Head) wspominał, że musi to robić, bo dzięki temu żyje. Najnowszy album Accept pokazuje po raz kolejny, że stara gwardia nie rdzewieje i można być pewien, że póki tego typu grupy będą istniały, to ani metal, ani rock jako taki nie umrze. Jeśli jest się fanem tej grupy, thrashowego grania, w tym wypadku w niemieckim, solidnym stylu - to wiecie, co należy zrobić: odpalić i się nią cieszyć, uśmiech przy tej płycie jest gwarantowany.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz