czwartek, 18 marca 2021

Taumel - There is no time to run away from here (2020)


Co ma ze sobą wspólnego popularny niemiecki serial Netflixa "Dark" i grupa, o której prawie na pewno słyszycie po raz pierwszy w życiu?

 

Aktora i muzyka Jakoba Diehla, który wraz ze swoim przyjacielem Svenem Pollkötterem współtworzy muzyczny projekt Taumel. Panowie poznali się dziesięć lat temu w Funkhaus Berlin i kiedy odkryli, że urodzili się w tym samym roku, rzucili szkołę i postanowili wspólnie zająć się muzyką i sztuką. Jakob został kompozytorem, a Seven jednym z dwóch perkusistów w trzynastoosobowej orkiestrze, która nagrała muzykę do spektaklu radiowego "Die Nacht aus Blei" ("Noc ołowiu") Hansa Henny-Jahnna. Muzyka ta, była powolna, gęsta i ponura, a historia ciemna i depresyjna, tak jak serial "Dark" Netflixa, w którym Jakob później zagrał jedną z głównych ról. Po latach produkowania muzyki i ścieżek dźwiękowych, wzajemnej kolaboracji, założyli grupę Taumel (niem. zawrót głowy, oszołomienie) w 2016 roku. Debiutancki album projektu miał swoją premierę 4 grudnia zeszłego roku - w dziesięć lat od spotkania obu panów i w momencie premiery trzeciego sezonu "Dark", choć jak sami zaznaczają w notce prasowej, był to czysty przypadek.

Jak sami podkreślają Taumel ma być zróżnicowany stylistycznie. Debiut osnuty jest wokół powolnej, jazzującej, minimalistycznej strukturze sonicznej wykonanej w kwartecie z wykorzystaniem organów Rhodesa, gitary, skrzydłówki i perkusji. Identyfikują swój styl zawarty na pierwszym albumie jako doomjazz, albo darkjazz. Krążek, który zatytułowali "There is not time to run away from here" jest pierwszą częścią cyklu muzycznego, który zatytułowali "Traum" (niem. marzenie, śnienie, mara) - co ciekawe na grafice jest to słowo zapisane w lustrzanym odbiciu, układając się w słowo "muart" najprawdopodobniej nie istniejące w żadnym języku, choć kojarzące się ze "śmiercią". Słowo to, tytuł oraz nazwa projektu została zaś zawarta na dość niepokojącej czarno-szaro-białej grafice, którą osobiście interpretuje jako zobrazowanie depresji, pustki i bólu, w którym nie ma miejsca na barwy i piękno.



Poznajmy jeszcze główny duet, zanim przejdziemy do muzyki, którą proponują na swojej pierwszej płycie. Sven Pollkötter jest perkusistą sesyjnym, który grał w rockowych i popowych grupach Assigment, Alternative Allstars czy Clause Grabke. Studiował muzykę klasyczną, neoklasyczną, improwizację, jazz i różne odmiany folku. Kocha grać i odczuwać muzykę w je różnych kontekstach, od form klasycznych i koncertów orkiestrowych, przez muzykę teatralną i aspekty ich produkcji.    Jakob Diehl jest muzykiem sesyjnym, kompozytorem i aktorem. Oprócz muzyki własnej, autorskiej, nagrywa też dla radia, teatru i filmu. Jest spikerem i narratorem na wielu koncertach i produkcjach z muzyką w stylistyce contemporary. Jako aktor występuje w sztukach radiowych, teatrze, telewizji i międzynarodowych produkcjach takich jak "Dark", "Counterpart" ("Odpowiednik"), "Paradise", "Il Pecatto" czy "Der Baader Menhof Komplex". Obaj podkreślają, że ich muzyka ma być dialogiem, pozbawionym limitów i tematów tabu. Zaznaczają również, że ich twórczość, nawet gdy jest jest skończonym tworem, ma być eksperymentalna i stale znajdować się w fazie deweloperskiej, ciągłego niepowstrzymanego ruchu i zmian. Grupę na tym wydawnictwie uzupełniają zaś Boris Nicolai grający na gitarze oraz Manuel Viehmann na skrzydłówce. Sprawdźmy zatem, jak wypada muzyka zawarta na pierwszym albumie Taumel.

Trwający nieco ponad pół godziny materiał (osiemnaście sekund do kompletu) zaczyna utwór "there is". Wynurza się on z ciszy i oplata powoli klawiszowym tonem, perkusyjnymi uderzeniami i sunącymi rozwijającymi się frazami, wietrzną gitarową melodią, z czasem zastąpionej melodią wygrywaną na skrzydłówce. Jest duszno, powolnie i przejmująco smutno, chłodno, wręcz funeralnie, co wcale nie znaczy, że nieciekawie. "no time", czyli utwór drugi kontynuuje poprzednika, ale jest odrobinę szybciej. Jest ciemniej, mroczniej, trochę w duchu synthwave'u czy muzyki filmowej/teatralnej, a synkopowane perkusjonalia przypominają o jazzowych powiązaniach i aspiracjach muzyków. Podobne uczucie wywołuje świetna, smutna i ponura zarazem melodia grana na skrzydłówce, a następnie duszne, odbijane rozbudowanie w drugiej połowie zwieńczone wyciszeniem. Kompozycja trzecia "to run" idzie o krok dalej otwierając się od odbijanej, synkopowanej, ciężkiej, marszowej perkusji i mrocznych tonów klawiszy. Pojedyncze tony gitary i zająknięcia skrzydłówki zaś potęgują wrażenie niepokoju wokół którego został oparty koncept twórczości Taumel. Przedostatni utwór to "away" znów niepokojąco wyłaniający się z ciszy i gęsto oplatający mrocznym tonem, synkopowanymi perkusjonaliami i pojedynczymi akordami gitary. Piękna jest tutaj melodia skrzydłówki, w której paradoksalnie da się wyczuć nie tyle smutek i ból, ile odrobinę nadziei, promyczek pozytywnych zmian. Dalej robi się jednak jeszcze bardziej duszno, powolnie, funeralnie, co doskonale wybrzmiewa w delikatnych dźwiękach klawiszy i kolejnej przejmującej solówce skrzydłówki. Kończymy utworem "from here", które również kontynuuje poprzednika, ale otwierając się od porcji mrocznego, ponurego ambientu, pojedynczych tonów klawiszy, dopiero po jakimś czasie ponownie wraca do jazzowych inspiracji. Panowie nie przyspieszają, są konsekwentni i dalej jest powolnie, duszno, deszczowo i lirycznie. Wraz z pierwszym numerem, ten ostatni, stanowi klamrę i całkowite wyciszenie całego metakonceptu, bo tak należałoby nazwać ten krążek i robi on jak całość, trochę przygnębiającą atmosferę, ale nie można jej odmówić atrakcyjności, pomysłu czy nawet selektywności w specyficznym brzmieniu.

 

Nie, to nie jest muzyka łatwa, ani przyjemna. Nie, to nie jest materiał do którego chce się wracać szczególnie często. Jest to jednak płyta, która w swoim minimalizmie, koncepcie czy wręcz oczyszczającym, przejmującym bólu i smutku, naprawdę może się spodobać. To płyta, którą warto poznawać etapami i chłonąć każdy dźwięk, każdy jej element. Wymaga ona skupienia, nastroju i własnych przemyśleń, tym bardziej, że panowie zapraszają na niej wyłącznie w podróż soniczną, nie potrzebują słów do wyrażenia nie tylko swoich, ale i zapewne towarzyszących wielu z nas, emocji, przeżyć i uczuć. Jeśli można zapisać smutek i ból dźwiękami, zawrzeć w nich ciężar i traumę minionego roku, to ten album zdaje się być soundtrackiem do pierwszego roku pandemii, choć jak sądzę powstawał już nieco wcześniej. Czy będę do niej wracał? Ciężko powiedzieć. Czy jestem zaintrygowany? Jak najbardziej. Czy polecam? Tak, ale nastawcie się na specyficzną podróż.

Ocena: Pierwsza Kwadra

Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz