niedziela, 21 marca 2021

Aleph - Kairos (2021)


Jest czas, w którym nadchodzi krytyczna chwila, i krytyczna chwila, w której czasu jest mało. Korpus Hipokratejski, Zalecenia 1*

 

Kairos oznacza w grece odpowiedni moment, porę, jak również "krytyczny, decydujący moment, chwilę jedyną spośród wielu, doskonałą i <<wręcz domagającą się działania>>". W ikonografii Kairos - grecki bożek - pokazywany jest jako łysy młodzieniec o długiej grzywce z przodu, trzymający wagę; patron chwili szczęśliwych oraz straconych, zmarnowanych, niewykorzystanych. Te właśnie mgnienia zaprzepaszczonych i wciąż zaprzepaszczanych możliwości w których człowiek z powodu braku wyczucia bieżących okoliczności nie rozpoznaje swoich kairosów (...). [Decydujące momenty], które wyznaczają punkty zwrotne w historii naszej cywilizacji. Są nimi różnego typu kryzysy: klimatyczny, uchodźczy, żywieniowy, epidemiologiczny, gospodarczy, edukacyjny, demokracji, wartości, człowieka i jego wyobraźni.**

Sopocianie na swój długogrający debiut kazali trochę czekać, zapowiadali go już mi w prywatnej korespondencji na początku stycznia zeszłego roku, jeszcze przed naszym małym końcem świata, ale kiedy w cieniu pandemii go już skończyli i wypuścili w świat... to klękajcie narody. Nie tak dawno temu czytałem wypowiedź pewnego znanego zagranicznego muzyka starej daty, którego nazwiska teraz nie pomnę, który powiedział, że "z powodu pandemii będzie teraz wysyp albumów traktujących o pandemii i post-pandemicznych". Nie pomylił się, Aleph, bo o tych Sopocianach mowa, nie jest pierwszym, ani ostatnim, a sam album przecież powstawał jeszcze przed pandemią - jeszcze w czasie, w którym nikt nawet nie myślał, że coś takiego może spotkać cały świat w XXI wieku. Chłopaki wykorzystali to i w połączeniu z ich gęstym, nietuzinkowym pomysłem na siebie i swoją twórczość, odpowiednią dawką ironii i ogromnego talentu powstało prawdziwe dzieło sztuki. Zresztą spójrzcie na grafikę okładkową, która nie jest pomyślana jako jakiś bohomaz, zwykłe zdjęcie czy fotkę z twarzami muzyków. Sama okładka jest niezwykle przemyślaną, skomplikowaną formą, witrażem i mieniącą się barwami oraz intertekstualnymi odniesieniami małą perełką.

Nieprzypadkowo przywołuję też w leadzie oraz w pierwszym akapicie fragment artykułu z zeszłorocznego numeru kwartalnika Kultura Współczesna, który traktował/traktuje właśnie o katastrofach, kataklizmach i klęskach. Kairos - czyli tytuł konceptualnego i debiutanckiego krążka chłopaków jest wielce wymowny. Pojawia się w momencie decydującym, ostatecznym i właściwym. Chłopaki nawet na najświeższych zdjęciach pozują ogoleni na zapałkę. Ich łyse głowy to wyraźne nawiązanie do symboliki przedstawiania greckiego bożka. Kairos jako odniesienie do właściwego czasu, czasu chaosu, burzy i zmian, kryzysu i straconych nadziei, porzuconych spraw i niewykorzystanych szans odbija się także we wspomnianej witrażowej grafice okładkowej. Szalejące burze, sztormy, wulkany, walące się budynki i czuwająca nad wszystkim przypominająca Śmierć łysa czaszka znajdująca się w oparach dymu (także tego wydychanego z jakiegoś skręta z ziołem), ognia i kosmologicznych pyłów. Symboliczne wydaje się też wpisanie całości w znak X, który zdaje się mówić głośne, dosadne: NIE. Nie zgadzamy się albo nawet, że cały świat mówi nam: hola, hola teraz Wam wszystkim pokażę. Niczym Tolkienowski Gandalf do Balroga (przedwiecznego demona chaosu władającego ogniem i będącego na usługach władcy ciemności Morgotha, a potem także Saurona) zdaje się krzyczeć: Nie przejdziesz! To robi fenomenalne wrażenie na sam start i (bardzo dobry) początek.

Zaczynamy naszą podróż od niespełna minutowego (bez pięciu sekund) "Intra". Gęstego, niepokojącego i mrocznego trochę ambientu, a trochę śpiewów/nawoływań jakiś szamanów, albo muezzinów, by stawić się na rytuał. Ten zaczyna się od "Invert", który płynnie przechodzi z wcześniejszego wstępu monumentalnym, wżerającym się w głowę riffem i równie potężnym, gęstym rozbudowaniem opartym wokół selektywnej, bardzo wyrazistej perkusji i melodyjnym harmonii w tle. Z jednej strony chłopaki wyraźnie sięgają tutaj po sludge metal, ale z drugiej podlewają go ciekawą progresywą i psychodelą pachnącą dokonaniami Mastodona, Toola czy Ihsahna, co także objawia się w bardzo zróżnicowanych wokalach. Świetnie wypada tutaj nieoczywiste trochę filmowe zwolnienie, które jeszcze bardziej buduje atmosferę. Można się tutaj wręcz poczuć tak, jakby było się w samym środku apokalipsy, którą panowie opowiadają swoimi dźwiękami; jakby to nie była zwykła muzyka, a jakieś słuchowisko. Po nim czas na krótszy, bo zamiast niecałych sześciu minut, otrzymujemy dwie i pół minuty kolejnych dźwięków ukrytych pod tytułem "Doubt". Wolniejsze, jeszcze bardziej niepokojące i psychodeliczne zawieszone gdzieś między Pink Floyd i King Crimson, a następnie podlane gęstym sosem współczesnej produkcji znanej ze stonerowych, sludge'owych kapel. 

Historia czarnobylskiej opowieści powstaje w mitologicznej przestrzeni Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia. Wyobrażenia o końcu ludzkiego świata, próba refleksji nad tym, jak świat będzie wyglądał bez nas, co stanie się z przedmiotami, których używamy, z naszymi domami, a nawet całymi miastami, znajduje odzwierciedlenie na terenie Zony. Osadzone w zatrzymanej stop-klatce kultury i naturze radzącej sobie z antropogenicznymi przeciwnościami, ożywają, aby stać się współczesną reprezentacją nieuchwytnej opowieści o końcu. Kuszą granicznym doświadczeniem, obietnicą działania w sytuacji, w której teoretycznie działać już nie można.***

Fenomenalnie wypada trwający ponad osiem minut "A Swarm of Dead Insects", gdzie chłopaki ponownie zaskakują gęstym, niekonwencjonalnym brzmieniem i zmieniającym się klimatem. Jeśli kojarzycie i znacie niemiecki The Ocean Collective to na pewno znajdziecie tutaj wiele punktów stycznych zarówno pod względem kompozycji, budowania atmosfery, masywnego brzmienia czy zróżnicowanego wokalu (od szeptów, przez czysty, aż po growle i pogłosy). Jest tutaj powolnie, ale nie brakuje ciężaru. Jest gęsto, ale nie brakuje oddechu, ale przede wszystkim jest bardzo selektywnie. A do tego znów chłopaki sprawnie balansują między wyciszeniami, kolejnymi monumentalnymi rozbudowaniami, a nawet nietypową jak na tego typu brzmienia dawką przebojowości. Wreszcie ponownie można odnieść wrażenie swoistego przedłużenia eksperymentów King Crimson, które jeśli by wymieszać "In the Court..." i "Lark's Tongues In Aspic" z błotnistym, nowoczesnym sludgem i progresywą spod znaku również już wspomnianego The Ocean Collective brzmiało, by właśnie w ten sposób. Krótszy, bo niespełna trzy i pół minutowy "Erode" nawet na moment nie spuszcza z tonu, ponownie bawiąc się atmosferą i imponująco rozkładając poszczególne dźwięki. Ten kawałek może wręcz uchodzić za numer radiowy, bo paradoksalnie jest on najlżejszy z wszystkich na płycie, ale dla przeciętnego słuchacza okazałby się jednak zbyt trudny i zbyt gęsty. Jest także miłym wyciszeniem przed kolejną burzą pod postacią przedostatniego utworu.

"Resistance", bo o nim mowa, znów zmienia nieco klimat, bo panowie jeszcze głębiej zaglądają w psychodelę i klimaty space rockowe, których nie powstydziłby się ani Jimi Hendrix, ani Hawkwind, ani Pink Floyd, ani King Crimson ze swoich najlepszych płyt. Skojarzenia te nie są przypadkowe, przynajmniej dla mnie, ale należy podkreślić, że chłopaki nie kopiują ślepo założeń czy stylistyki zespołów powstałych w latach 60tych i 70tych. Znajdują w tych brzmieniach swój własny pomysł na siebie i w zaskakujący sposób budują wokół nich swoje dźwięki, które razem z gęstym, selektywnym brzmieniem rezonują po prostu niesamowicie. Prawdziwa perełka. Płytkę wieńczą zaś prawdziwym dziesięciominutowym instrumentalnym kolosem "Whale, pt II" (a gdzie część pierwsza?) w której ponownie stawia się gęstą atmosferę i świetne selektywne brzmienie. Nisko strojone gitary wraz z trochę ambientowym tłem rozwijają się iście krautrockową progresją. Ciężkie wejście klawiszy i kolejne zwolnienia z pojedynczymi gitarowymi tonami i przepięknie brzmiącym, surowym basem i wreszcie absolutnie fantastyczne sludge'owe, kroczące rozbudowanie połączone ze śpiewem waleni dosłownie wbijają w fotel, a po ciele przechodzą ciary. Na sam koniec wracają klawisze i znów pachnie trochę dociążonym King Crimson. Prawdziwa perfekcja.


Kiedy prawie cztery lata temu usłyszałem Aleph na żywo w nieistniejącym już gdańskim klubie Metro opadła mi szczęka. Pisałem, że Hendrix z interpretacji jednej ze swoich kompozycji, którą chłopaki wówczas zagrali na zakończenie swojego występu, płakałby ze szczęścia, że jego muzyka wciąż porusza, zachwyca i skłania do poszukiwań własnych ścieżek. Dziś, kiedy możemy wreszcie słuchać ich debiutanckiego pełnometrażowego albumu - notabene trwającego zaledwie trzydzieści siedem minut z sekundami! - ponownie opadła mi szczęka i jestem porażony ich dźwiękami, a wrażenie to potęguje się z każdym odsłuchem i do tego jest jeszcze wzmożone trwającą pandemią. Brawo! Ten młody sopocki zespół być może nie odkrywa, ani nie gra niczego nowego, ale technicznych umiejętności, świetnych koncepcji aranżacyjnych i absolutnie fantastycznego pomysłowo ukręconego, a przy tym awangardowego brzmienia odmówić im nie można. Aleph potrafi tutaj autentycznie poruszyć swoją konsekwencją oraz uporem, wyróżnić się na tle trójmiejskich kapel i sprawić, że z miejsca nie chce się słuchać już praktycznie niczego innego. Będę wracał, bardzo polecam i trzymam kciuki, żeby na tej jednej płycie się nie skończyło, a o Aleph było jeszcze głośniej, bo zdecydowanie na to chłopaki zasługują.

Ocena: Pełnia

*/** Oba cytaty (w odpowiednich przeróbkach, tam gdzie to wymagane), podaję za artykułem "Katastrofa klimatyczna non-fiction" Magdaleny Ochwat, który opublikowano w kwartalniku Kultura Współczesna 2/2020: Katastrofy, kataklizmy, klęski. Pogrubienie w cytacie numer dwa - własne.

*** Cytat podaję za artykułem "Czarnobylska opowieść. Katastroficzny mit zapisany w fotografii" Agnieszki Karpiel, który opublikowano w kwartalniku Kultura Współczesna 2/2020: Katastrofy, kataklizmy, klęski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz