Przesilenie letnie według Trędowatych...
Mamy już co prawda środek tegorocznej jesieni, ale tak chciałem zacząć recenzję siódmego albumu studyjnego Norwegów z Leprousa, gdybym zaczął ją pisać szybciej i bliżej premiery płyty, która ukazała się 27 sierpnia tego roku. Niestety nie zdążyłem, ale i tak użyłem tego pierwszego skojarzenia w leadzie, bo grafika okładkowa skojarzyła się z fenomenalnym filmem "Midsommar" Ariego Astera, w którym również ogromną rolę odgrywała symetria. Sam tytuł krążka bliższy jest jednak astronomii i oznacza apsydę (skrajny punkt orbity) o największej odległości od ogniska orbitalnego na heliocentrycznej orbicie ciała niebieskiego. Kapitalnie zresztą odnosi się on do momentu, w którym obecnie znajduje się Norweski Leprous. Po znakomitym "Pitfalls" i przerwanej w wyniku koronawirusa trasie koncertowej w 2020 roku, panowie postanowili jak najszybciej nagrać nowy materiał, który z jednej strony jest naturalną kontynuacją kierunku poprzedniczki, a z drugiej eksperymentalnym, ale także mocno skrajnym dla ich brzmienia i formuły albumem, który stanowi coś w rodzaju podsumowania dotychczasowej twórczości i próbę dojścia do absolutnego minimum brzmieniowego.
Kontynuację "Pitfalls" zapowiedziano niejako już w grudniu 2020 roku dzieląc się singlem "Castaway Angels", który zresztą został uwzględniony na "Aphelion", ale sam album zaczął powstawać podczas przymusowej covidowej kwarantanny. Według słów Einara Solberga, niektóre z piosenek pochodzą jeszcze z sesji z "Pitfalls", które nigdy nie trafiły na ostateczną listę utworów. Początkowo też zespół zamierzał zrobić z nich EP-kę. Nagrali piosenkę "Castaway Angels" w tym samym studiu, w którym powstawał szósty album, a później spróbowali innego studia i tam nagrali więcej utworów. Solberg opisał proces tworzenia albumu jako „rodzaj stosunkowo luźnego procesu w porównaniu do poprzedniego, ponieważ było tak, że po prostu budowaliśmy ten album stopniowo. Zamiast robić wszystko w jednym procesie, mamy 10 mniejszych oddzielnych procesów." Einar stwierdził także, jak różni się ten album od ich poprzednich utworów: „Jest intuicyjny i spontaniczny. Eksperymentowaliśmy z wieloma zupełnie różnymi sposobami pisania muzyki i odkrywaliśmy nowe sposoby pracy. zaplanowanych piosenek. Wierzę, że to jedna z mocnych stron tego albumu. Czuje się żywy, wolny i nie wydaje się zbyt wyrachowany." Zwrócił również uwagę na zalety i wyzwania dla zespołu podczas adaptacji do pandemii, mówiąc, że byli w stanie zrobić wiele streamów oraz nagrywać i komponować muzykę, a trasa koncertowa nie była „jedyną rzeczą, jaką możemy zrobić. Oczywiście, mieliśmy wyzwania, tak jak wszyscy, ale możesz albo dostosować się do sytuacji i coś zrobić, albo możesz pomyśleć o tym, o ile lepsze rzeczy były wcześniej." W czasie nagrywania "Aphelion" Leprous zrealizował także kilka specjalnych koncertów w trybie livestream, podczas którego powstał także utwór z udziałem publiczności. Mowa tutaj o ostatnim utworze na standardowej wersji płyty, a mianowicie „Nighttime Disguise”, który został napisany z pomocą fanów, którzy kupili bilety na zespół przez cały tydzień, gdy transmitowali proces tworzenia utworu na podstawie parametrów (takich jak metrum, styl wokalny, dynamika, tonacja, tempo i instrumentacja), które zostały wcześniej wybrane przez fanów w ankiecie. Końcówka tej piosenki wykorzystuje także growlowany wokal Solberga po raz pierwszy od pięciu lat (od czasu płyty "The Congregation".
Zaczynamy od funeralnego w tonie znakomitego "Running Low", będącego naturalnym rozwinięciem znakomitego "Distant Bells" z poprzednika, który zaczyna się od przejmującego wokalu Solberga i mocnych, mrocznych, deszczowych uderzeń w klawisze. Chwilę później zostają one uzupełnione sekcją smyczkową, a całość jeszcze mocniej się rozkręca gdy wchodzi świetna, bardzo klimatyczna perkusja Kolstada. Utwór jest duszny, powolny, ale niezwykle energiczny, a rozbudowanie w refrenie to nie tyle typowy Leprous z ostatnich dwóch płyt, ile pomyślany nieco jazzowo, co w muzyce Norwegów jest nie tyle nowością, co powiewem świeżości. Kapitalnie wypada w nim także mroczny, orkiestrowy pasaż nadający z kolei nieco filmowej, kinematycznej atmosfery, a nawet zbliżając się do bardziej do muzyki klasycznej. Całość zaś spina klamra w postaci powtórzenia początkowych tonów na klawiszach. Po nim przychodzi czas na "Out of Here" zaczynającego się delikatnie, wietrznie i ambientowo, ale jednocześnie bardzo blisko klimatów z albumu "Pitfalls". Numer unosi się niespiesznie w powietrzu, delikatnie oplata swoją atmosferą i niezwykle przejmującym głosem Solberga, ale w połowie zostaje przełamany odrobinę szybszym gitarowym rytmem, połamaną perkusją Kolstada i znakomitą surową partią basu. Na trzecim miejscu znalazł się bardzo intrygujący, fantastyczny "Silhouette" bliższy wcześniejszym płytom Leprosua, a przy tym jeden z najostrzejszych na "Aphelion". Oparty wokół elektroniki, pulsuje basowym tonem, wieloma zmianami tempa i pełnozespołowymi rozbudowaniami, w których nie brakuje ostrości, ani przebojowości. Tu także słychać niemal jazzowy pierwiastek, który został podany nowocześnie i niezwykle pomysłowo łącząc polirytmię z nowoczesną elektroniką.
W "All The Moments" również nie brakuje ostrzejszych gitar, które znakomicie witają na początku utworu melodyjnymi zagrywkami i fenomenalną perkusją Kolstada. Po chwili jednak utwór ponownie się wycisza, delikatnie pulsując, emanując nieziemskim wręcz spokojem i niesamowitym niemal kinematycznym klimatem. Nie oznacza to jednak, że w wyciszonych dźwiękach pozostajemy do samego końca, bo ciężej robi się także na refren, który fantastycznie został także podkreślony sekcją smyczkową (ogromne brawa dla wiolonczelisty Weinrotha-Browne i skrzypka Chrisa Bauma). Zmiana tempa do przejmującego smutnego fragmentu wokalnego, a następnie kapitalne ponowne wejście w mocniejsze fragmenty za każdym razem wywołują u mnie ciarki na plecach. Kapitalne wykorzystanie elektroniki, mroku i kinematycznego budowania napięcia pojawia się w "Have You Ever?", które wraca do dusznych, funeralnych motywów i snuje się powolnie oraz niepokojąco, ale niezmiennie fascynująco. Blisko tutaj brzmieniom znanym z "Pitfalls", ale jednocześnie jest jeszcze wolniej, jeszcze bardziej przejmująco i jeszcze bardziej delikatnie, ale także ponownie odrobinę bardziej jazzowo. Po prostu fenomenalne. Na szóstej pozycji znalazł się fantastyczny i jeden z najostrzejszych na tym albumie, "The Silent Revelation" w którym ponownie jest bardziej gitarowo, bardziej progresywnie i szybciej, choć i tu nie brakuje obecnych na ostatnich dwóch albumach Leprous pięknych, przejmujących, wyciszonych momentów oraz lirycznych orkiestrowych rozwinięć. Sama stryktura, zwłaszcza w ostrzejszych momentach oraz wokal Solberga przypominać może jednak o czasach płyty "The Coal", choć przefiltrowanych przez obecne brzmienie Norwegów i większą ilość kinematyczno-jazzowych naleciałości.
Fantastyczny "The Shadow Side" znalazł się na pozycji siódmej w którym jeszcze mocniej podkreślono rolę małej orkiestry poprzez oparcie wokół niej całego numeru, w którym nie zabrakło także znakomitych kroczących, ale jednocześnie miękkich bitów perkusji Kolstada, basowych dusznych tonów i kolejnej porcji przejmujących wyciszonych, charakterystycznych wokali Solberga. Utwór niepokojąco oplata się wokół słuchacza, tworząc niesamowicie piękną, eteryczną atmosferę, której nie burzą nawet te nieco mocniejsze rozwinięcia i świetna gitarowa solówka. W numerze zatytułowanym "On Hold" wracamy do smutniejszych i wolniejszych, ponownie funeralnych wręcz klimatów opartych o elektronikę i budującymi klimat perkusjonaliami Kolstada. Panowie z Leprous nie raz udowadniali, że umieją bawić się atmosferą i emocjami, ale tak minimalistycznie jeszcze nie grali. Równie zaskakujące jest w nim mocniejsze rozbudowanie, które przypomina trochę o płycie "Bilateral" i płynne przejście do pachnących popem chórków i pulsujących brzmień, które cudnie uzupełniają się z małą orkiestrą zaproszoną na ten album oraz smykami Weinrotha-Browne'a oraz Bauma czy wykorzystaniem elektroniki.
Przedostatnim w podstawowej wersji płyty został "Castaway Angels", który panowie wydali krótko po premierze "Pitfalls". To utwór, który najmocniej odstaje od reszty materiału, ale jednocześnie znakomicie się w nim odnajduje i uzupełnia. Delikatny wokal Solberga, wietrzna gitara, smutne pianino, smyki i liryczna melodia brzmi jak kołysanka i stanowi pomost między "Pitfalls" a "Aphelionem". Rozbudowania są płynne, ale bardziej są nastawione na tempo, a nie szybkość, kapitalnie wieńcząc się w przejmującej kulminacji. Wspomniany już "Nighttime Disguise" napisany przy pomocy fanów to najbardziej eksperymentalna kompozycja na albumie. Wieńczy ona podstawową wersję płyty i również potrafi zaskoczyć. Początek jest gesty, ciężki, mroczny i przypominający ponownie swoim brzmieniem czasy "The Coal" czy "The Congregation". Kontrastuje z nim bardzo sympatycznie zwolnienie, które zaskakuje pop barokowym wokalem Solberga (te barytonowe zwieńczenia!) i kolejną porcją wyciszeń do minimalistycznych form bliższym "Maliny" czy "Pitfalls", wreszcie cudownym progresywnym narastaniem i kolejnym mocnym uderzeniem, które znów może kierować skojarzeniami do "Bilateral", podkreślone także dawno nie słyszanym growlowanym finałem. Majstersztyk!
Wersja rozszerzona posiada jeszcze dwa bonusowe utwory. Pierwszy z nich to "A Prophecy to Trust" oparty o fenomenalne pomysły wiolonczelisty Weinrotha-Browne'a, elektronikę i miękką, zróżnicowaną perkusję Kolstada. Nieco ciężej i mroczniej robi się w nim wraz z wejściem orkiestry, a sam numer znakomicie uzupełnia się zarówno z materiałem z najnowszej płyty, jak i "Pitfalls", choć wyraźnie też słychać, że jest to najsłabsza kompozycja na płycie, bo sprawia wrażenie zaledwie naszkicowanej, jakby brakowało w niej rozwinięcia. Drugą kompozycją jest "Acquired Taste" z albumu "Bilateral" w nowym złagodzonym aranżu i brzmieniu Leprous bliższym nowszym wydawnictwom, który zarejestrowali podczas jednego z pandemicznych koncertów wykonuwanych za pomocą technologii streamingowych. Mroczny, niepokojący klawiszowy wstęp to podobnie jak w oryginale wspaniały wstęp przed prawdziwą burzą jaką jestten numer, choć jednocześnie jest tutaj nieco lżej i bardziej kinematycznie. Atmosfera jaką buduje w tej wersji Leprous jest bardziej liryczna, przejmująca, a nie przytłaczająca ciężarem. Inaczej śpiewa też tutaj Solberg, który jeszcze mocniej bawi się swoim głosem, brzmi dojrzalej i pełniej, z większą kontrolą wpisując się w pokręconą strukturę kompozycji, która dodatkowo została bardziej dopasowana do ostatnich albumów. Z większym wyczuciem brzmi tutaj także kapitalne, łkające zawodzenie Solberga, podkreślane synkopowaną perkusją Kolstada i kinematycznym tłem, które narastając do finału ma więcej z jazzu, aniżeli metalowego uderzenia. Fascynująca wersja, która genialnie łączy się z materiałem zawartym na "Aphelionem", a przy tym doskonale pokazującym jak daleką drogę i rozwój stylistyczno-brzmieniowy przeszedł Leprous.
Najnowszy, siódmy już album Norwegów z Leprous, nie jest może najlepszym albumem tej formacji, ale z całą pewnością jest jednym z najbardziej zróżnicowanych i zaskakujących. Pod względem klimatu jeszcze mocniej postawiono na atmosferę, liryzm i ból bijący z dźwięków, ale także rozbudowano zamysł minimalizmu, który zespół przedstawił w swoim brzmieniu na krążku "Malina" z 2017 roku. Nie brakuje na "Aphelion" popowego wręcz zacięcia, ale jednocześnie zadbano o charakterystyczne połamane rytmy, mocniejsze uderzenia czy konsekwentny rozwój brzmienia. Słychać, że nie jest to album nastawiony na to, co jest modne, a zdecydowanie na to, co gra w duszy muzyków Leprous, a szczególnie fantastycznego Solberga będącego siłą napędową norweskiej grupy. Wreszcie, jest to najtrudniejszy w odbiorze album Leprous, w który trzeba się wsłuchać i wczuć w ponury, smutny nastrój jaki panowie na nim uzyskali. To także pewna granica w ich twórczości, która zgrabnie balansuje między konwencją, a niezbadanymi terytoriami muzyki szeroko pojmowanej obecnie jako progresywna, czy też raczej artystycznej oraz pokazująca ogromny talent i postęp jaki uczyniła formacja od swoich pierwszych płyt, czy to oficjalnych studyjnych, czy dwóch pełnometrażowych dem.
Słuchając tej płyty jednocześnie bowiem nie mogłem pozbyć się wrażenia rozczarowania, jednakże nie był to ten rodzaj rozczarowania, że album mi się nie podobał, bo jestem nim zachwycony i nie mogę przestać go słuchać, ale wynikający bardziej z faktu, iż krążek jest odrobinę za monotonny i jednostajny pod względem emocji, choć należy to podkreślić przejmujących i pięknych. Zastanawiałem się też wielokrotnie przy słuchaniu tego albumu i prawdopodobnie jeszcze długo będę zadawał sobie to pytanie: czy Leprous doszedł tym samym do granicy i możliwości jaką można osiągnąć z takim brzmieniem, czy może są w stanie pójść jeszcze dalej? A może już czas, by po "Aphelionie" wrócić do cięższego, ostrzejszego grania, ale z minimalnym wykorzystaniem efektów i stylistyki użytych na ostatnich albumach? Czas pokaże, ale nie mam wątpliwości, że Leprous po raz kolejny jako zespół pokazał kunszt i ogromną klasę, udowodniając także, że nadal są grupą fascynującą, rozwijającą się, niezwykle świeżą i odważną, nie bojącą się przekraczać stylistycznych granic i założeń brzmieniowych, nieustannie rozbudowując swój warsztat i całkowicie własne, charakterystyczne brzmienie.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz