Death metalowi weterani z Florydy
wracają z trzynastym albumem studyjnym i choć z oryginalnego składu
został tylko gitarzysta rytmiczny Phil Fasciana, a w połowie
zeszłego roku zmarł na raka oryginalny wokalista grupy Brett
Hoffman, który już wcześniej wycofał się z życia zespołu to
najnowszym krążkiem panowie w odświeżonym składzie potwierdzają wysoką formę,
kompletnie przy tym nie przesuwając granic gatunku, który
współtworzyli od samego początku.
Bez zbędnych wstępów walą w twarz
wałkiem o przekornym na pierwszy rzut oka tytułem „End the
Torture”. Zaczynamy od wyznania mordercy, a potem panowie uderzają
w nas masywnymi riffami i potężną perkusją. Nawet growl Lee
Wollenschlaegera jest mocny, zadziorny i przede wszystkim idealnie
wpisujący się w estetykę grupy, traktując z szacunkiem spuściznę
po Hoffmanie. Równie mocarnym strzałem jest „Mandatory Butchery”
który brzmi jak wyrwany z najlepszych lat death metalu. To po prostu
istny czołg, który wżera się w czerep i nie chce z niego wyjść,
a jeśli macie długie włosy to zapewniam, że same pójdą w ruch.
Mi pozostaje jedynie pokiwać głową i potupać nóżką w rytm, bo
włosów nigdy nie zapuszczałem więc niestety nie mam czym machać.
Nie spuszczają z tonu w „Agony for the Chosen”, który także
wżera się surowym brzmieniem, masywną niemal chaotyczną, a przy
tym niezwykle płynną perkusja i ostrymi jak brzytwa riffami ze
szczątkową, ale skuteczną jak kule wystrzeliwane przez snajpera
melodyką. Zwolnienia tempa próżno wyczekiwać po następnym
soczystym wałku czyli „Canvas of Flesh”. Prawdziwy miód na
uszy! Petardą jest też najdłuższy, bo prawie siedmiominutowy
„Born Of Pain” w którym pojawia się bodaj najwięcej
melodyjnego grania na całej płycie, choć nawet na moment nie
następuje zwolnienie z szybkiego tempa i rezygnacja z surowego
brzmienia.
Mimo to, najlepiej wchodzą na tej
płycie te krótsze o połowę, ostatecznie zamykające się w pięciu
minutach. Takim strzałem jest z całą pewnością „The Beast
Awakened” o klasycznym, staroszkolnym brzmieniu i tempie mogącym
przyprawić o palpitacje serca. Jeden z tych, których na koncertach
tej grupy promujących najnowsze wydawnictwo nie powinno zabraknąć.
Następnym wałkiem jest z kolei „Decimated”, który ponownie
wżera się w czerep że aż miło. Co z tego, że zaczynamy zdawać
sobie sprawę, że całość jest trochę na jedno kopyto i nie ma tu
absolutnie nic nowego, jak nóżka sama tupie, a uśmiech zaczyna
przypominać ten u Jokera (w wykonaniu Nicholsona, ewentualnie
Ledgera). Tylko trzy minuty (i trzynaście sekund) jest zaś panom z
Malevolent Creation, potrzebne w „Bleed Us Free” żeby wypruć ze
słuchaczy flaki, roznieść je po całym pokoju i zrobić to
kilkakrotnie, nawet jak już nie ma co ze środka wyjmować.
Wyjątkowo soczyście robi się w „Knife the Hand”, który znów
przypomina o najlepszych latach death metalu. Na przedostatniej
pozycji uderzają utworem „Trapped Inside” ponownie o niemal
chaotycznej strukturze łączącej szybkie tempo, melodykę i masywne
cięte riffy oraz rozpędzoną do granic możliwości perkusję. Na
deser zaś panowie doprawiają najwolniejszym na płycie, dusznym,
niemal doomowym „Release the Soul” przypominającym estetykę
Paradise Lost. I dalej jest znakomicie.
Ocena: Pełnia |
W żadnym wypadku nie jest to płyta
wybitna, a już na pewno nie jest ona odkrywcza. Podobnych płyt było
już całe mnóstwo i były one znacznie lepsze, ale i tak trzeba
przyznać, że jak na weteranów death metalowej sceny i w kompletnie
nowym składzie panowie z Malevolent Creation grają nie tylko
solidnie, ale i naprawdę soczyście. Może się zaczynam starzeć
zgodnie z regułą, że słuchamy tego, co lubimy, ale co mam
poradzić jak mi ta muza się porządnie wkręca w łeb i leci na
całym regulatorze. Lubimy przecież to, co znamy, a panowie nie
starają się swojego grania unowocześniać, tylko grają dokładnie
tak jak robiło się to te dwadzieścia parę/trzydzieści lat temu, gdy death metal
raczkował i porywał za sobą tłumy złaknionych takich właśnie
brutalnych dźwięków ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz