czwartek, 28 lutego 2019

Flotsam And Jetsam - The End Of Chaos (2019)


Od powrotu do formy albumem niczym feniks z popiołów grupy Flotsam And Jetsam, notabene pochodzącej z amerykańskiego Phoenix, minęły trzy lata i nadszedł czas na kolejny, trzynasty album studyjny (pomijając oczywiście kompletnie niepotrzebną ponownie nagraną wersję "No Place For Disgrace" z 2014 roku). Na szczęście, trzynastka dla Flotsów nie okazuje się być pechowa, a na dodatek po trzydziestu trzech latach na okładkę ponownie zawitała Flotzilla znana z debiutanckiego "Doomsday for the Deceiver". Jak wypada "The End Of Chaos"?

Album ponownie został zrealizowany w niemal oryginalnym składzie, gdzie obok niestrudzonego w bojach, bardzo charakterystycznego wokalu Erica "A. K" Knutsona, znów usłyszeć można gitary Michaela Gilberta (który przypomnijmy wrócił do grupy w 2010 roku), bas Michaela Spencera (który wrócił w 2013). Skład Flotsam And Jetsam obecnie uzupełniają ponadto gitarzysta Steve Conley, który dołączył w 2013 roku oraz najnowszy nabytek Flotsów, perkusista Ken Mary, który dołączył w 2017 roku zastępując poprzedniego bębniarza Jasona Bittneta (z którym nagrali "Flotsam And Jetsam"), który z kolei odszedł do Overkill (debiutując u tychże na najnowszym "The Wings Of War"). Dla Kena Mary'ego, znanego między innymi z Impellitteri, Chastain, Bonfire czy zespołu Alice'a Coopera jest zaś najnowszy album Flotsam And Jetsam debiutem studyjnym w szeregach zespołu i idealnie wpisał się on w brzmienie krążka, który nie tylko godnie kontynuuje poprzednika, ale także jest jednym z tych albumów będących prawdziwym wehikułem czasu, bo ten przenosi dosłownie w lata 80te, bowiem "The End Of Chaos" brzmi tak, jakby został nagrany zaraz po "No Place For Disgrace".

Zaczynamy od rozpędzonego i drapieżnego "Prisoner Of Time", który po chwili zwalnia do charakterystycznego dla Flotsów burczenia basu, by następnie znów intensywnie przyspieszyć. Prawdziwa petarda. Równie mocarny jest "Control", który znów atakuje charakterystycznym Flotsowym brzmieniem - surowym basem, ostrymi riffami, pędzącą perkusją i wokalem Erica, który brzmi dokładnie tak samo jak wówczas gdy zaczynali. Drapieżnych,ostrych riffów i surowego basu nie brakuje także w kolejnym "Recovery", który ponownie przypomina o najlepszych płytach Flotsam And Jetsam. Tempo nie siada nawet na moment w nieco tylko wolniejszym, ale i tak kapitalnie rozpędzonym "Prepare for Chaos". Mocarny i znakomicie wkręcający się w głowę jest także "Slowly Insane", który idealnie sprawdzi się do rozkręcania szaleńczego poga pod sceną podczas koncertów. Ponownie całość brzmi tak, jakby została nagrana gdzieś w latach 8otych, a nie współcześnie. Równie dobre wrażenie robi "Architects Of Hate" gdzie ponownie ostro wybija się surowy bas i mocne gitarowe riffy. Naprawdę znakomita robota. Flotsi oczywiście nie zamierzają tylko pędzić na łeb na szyję, ale to też nie oznacza że uderzają ckliwą balladą.


Nic z tego, zamiast tego serwują kawałek "Demolition Man" o nieco bardziej przebojowym zacięciu, oczywiście na tyle, na ile można sobie pozwolić w ciężkim, brudnym thrash metalu. Jak na Flotsów jest on bowiem bardzo melodyjny, ale próżno szukać w nim upiększaczy, bo te nie są w ich stylu. Po nim panowie znów uderzają mocnym, ciężkim "Unwelcome Surprise", który potrafi wbić w fotel, bo to jeden z tych numerów, które podkręca się na cały regulator. Następny w kolejce jest "Snake Eye" gdzie ponownie obok ostrych riffów i szybkiego, rozpędzonego tempa pojawia się odrobina melodyki i wyraźne mrugania do estetyki thrashu z lat 80tych. Nieco podobny do "Demolition Man" jest "Survive" w którym oczywiście nie brakuje szybkiego tempa, surowych riffów i tego, co sprawia, że od razu rozpoznaje się w słyszanych dźwiękach właśnie Flotsów. Na przedostatniej pozycji panowie ponownie sięgają po większą dawkę melodyki serwując kawałek, którego nie powstydziłby się Megadeth - "Good or Bad" to oczywiście numer charakterystyczny dla Flotsów, nie tylko z faktu wokali Erica, którego nie da się pomylić z nikim innym. Na deser zaś panowie zostawili utwór zatytułowany "The End", który tak jak wszystkie wcześniejsze są celnym strzałem prosto w głowę.

Ocena: Pełnia
Najnowsza płyta Flotsam And Jetsam nie odkrywa żadnego prochu, ani nie jest dziełem wybitnym. To po prostu bardzo udany krążek zasłużonej kapeli, która w końcu wróciła na właściwe tory i dołączyła do grona weteranów przeżywających swoją drugą, a czasem i trzecią młodość. W przypadku Flotsów powrót ten trochę trwał, ale w końcu jest to album, który można postawić obok "Doomsday for the Deceiver" i "No Place for the Disgrace". Być może za parę lat także i ten będzie wymieniany jednym tchem, gdy padnie nazwa Flotsam And Jetsam. W chwili obecnej jest to album, którego słucha się naprawdę znakomicie i który mimo pewnej powtarzalności świetnie wkręca się w głowę. Całe szczęście, że panowie w licznych wywiadach podkreślają, że bynajmniej nie jest to ich ostatnia płyta, bo jak się okazuje nie wszystkie trzynastki są pechowe i mam nadzieję, że formę Flotsi utrzymają także i na kolejnym.


Flotsam And Jetsam zagra obok Overkill, Destruction oraz 
Chronosphere w gdańskim klubie B90 13 marca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz