niedziela, 3 marca 2019

Monolithes - Limites (2018)


Witamy ponownie we... Francji! Po ostatniej średnio udanej podróży z Saint Sadrill zabierzemy się w kolejną ze znacznie ciekawszym Monolithes, które również eksperymentując ze swoim stylem i sięgając po różne inspiracje ma zdecydowanie wyraźniejszą wizję swojej muzyki. Kwartet z Nantes opierając swoją muzykę o jazz ma też znacznie szersze pole do popisu niż gdyby robili to w oparciu o pop barokowy. Czy ta grupa ma jakieś limity?

Według notki prasowej powstali w listopadzie 2013 roku z inicjatywy gitarzysty Louisa Godarta. Skład grupy uzupełniają wibrafonista Romain Lay, kontrabasista Rémi Allain oraz perkusista Julien Ourvrard. Zadebiutowali w 2015 roku albumem zatytułowanym po prostu "Monolithes" na którym znalazły się dwie suity rozbite kolejno na pięć i na trzy części. W 2017 roku zostali laureatami La Défense Jazz Festival, który co roku odbywa się we francuskim mieście Puteaux. Na najnowszym, drugim wydawnictwie, które swoją premierę miało 23 listopada zeszłego roku znalazło się zaś pięć (a właściwie sześć, bo jest jeszcze bonus) odrębnych kompozycji zamykających się w czasie nieco ponad siedemdziesięciu minut. O tym, że jest to grupa intrygująca i przekraczająca gatunkowe granice można już się przekonać spoglądając na okładkę, która pasuje bardziej do grającego alternatywny rock lub post-metal zespołu, aniżeli do muzyków jazzowych. Poza tym, czy mając do dyspozycji wibrafon, kontrabas, gitarę i perkusję tak naprawdę można grać metal? Okazuje się, że tak, a panowie z Monolithes są tego najlepszym przykładem.

Zaczynamy od niespełna pięciominutowego (bez dwunastu sekund) utworu "Ploton Le Furieu" z iście King Crimsonowym wejściem. Na szczęście Monolithes nie jest jednym z tych zespołów, które zamierza kopiować legendarny zespół, a tak się składa, że w jazz rockowej/metalowej estetyce pewnych skojarzeń po prostu nie da się uniknąć. Pojedyncze uderzenia na wyciszonej, ale jednocześnie mrocznej wręcz filmowej estetyce wzbudzają pożądany efekt, czyli zainteresowanie i uczucie niepokoju. Jeszcze ciekawszy jest zbudowany wokół pełnej melodyki i tempa, rozpędzony niemal dwunastominutowy kolos "Limite Les Rȇves Au-Delà" w którym panowie nie rezygnują ze zwolnień budujących napięcie i atmosferę niczym z filmu grozy, tylko po to, by ponownie uderzyć mocną gitarą i znakomicie uwydatnionym kontrabasem. Nie robią tego jednakże kolejnym rozpędzeniem, a serią przedziwnych niemal mechanicznych dźwięków o wyraźnie eksperymentalnym charakterze, stopniowo rozbudowując je do iście psychodelicznego rozwinięcia, które z czasem przyspiesza, by ponownie w intrygujący sposób się rozszaleć w dalszej części numeru. Na trzeciej pozycji znalazł się robiący doskonałe wrażenie "Tears Point" - jeszcze dłuższy, bo niemal siedemnastominutowy utwór. Ten wyłania się niepokojąco z ciszy ambientowym sznytem, który gdy zaczyna się rozwijać do coraz ciemniejszych i bardziej niepokojących dźwięków przypominać może nawet Tangerine Dream. Panowie powoli budują w nim atmosferę i dopiero około piątej minuty robi się bardziej jazzująco, choć wciąż rozbudowują klimat i rozwijają poszczególne frazy w coraz bardziej niepokojące dźwięki. Nie zamierzają jednak uderzać w pełen szaleńczy pęd, bo już w ósmej minucie całość znów zwalnia do wyciszonych, eterycznych melodii wygrywanych na wibrafonie, wokół której dodatkowo coś szumi i zgrzyta. Znów zaczyna się budowanie atmosfery o wybitnie niepokojącym i filmowym charakterze niemal wyrwanym z dokonań Tangerine Dream. Gdy już pozwalają sobie na cięższy finał to na chwilę ponownie robi się nieco King Crimsonowo, ale w jak najbardziej udanym stylu.

Najkrótszy na płycie, bo niespełna trzyminutowy (bez sześciu sekund) jest utwór zatytułowany "Glüt". Tu ponownie sięgają po dźwięki jakich nie powstydziłby się Tangerine Dream. Wibrafonowe dźwięki brzmią tutaj tyleż niepokojąco, co psychodelicznie i tylko szkoda, że nie zostały one rozwinięte przez cały zespół z dodatkiem jakiejś mrocznej elektroniki w tle. Dobrze, w pewnym sensie sobie pozwolili, bo zaraz po nim kontrabasowymi wibracjami, gitarami i szybszymi rozbudowaniami wchodzi świetny "Panglüt" czyli prawie dziesięciominutowy. Jest ciężko, monumentalnie i niepokojąco, a kontrabas i gitary znakomicie budują napięcie wraz z perkusją i wibrafonem, które kapitalnie przyspieszają do synkopowych temp i wreszcie elektronicznych przejazdów rodem z eksperymentów Milesa Davisa i Weather Report. Wyciszenie następuje około szóstej minuty i znów jest to jedno z tych filmowych momentów wyjętych z jakiegoś horroru. Oczywiście nie na długo, bo już przy ósmej panowie intensyfikują brzmienie i zdecydowanie przyspieszają. Jakże cudownie w tym miejscu brzmi kontrabas! Szkoda tylko, że w tym momencie następuje urwanie i... następuje długaśna cisza prowadząca do numeru bonusowego, czyli nie odnotowanego na kopercie. "Chasuble", bo o nim mowa to prawie siedemnastominutowy kolos, na który czeka się zbyt długo, bo powinien wskakiwać od razu po urwaniu poprzednika. Ponownie zmienia się klimat, bo panowie znów stawiają na eteryczność, mrok i ambientowy niepokojący wstęp wynurzający się powoli z ciszy. Przez długi czas nic się tutaj nie dzieje, choć budowanie klimatu w stylu Tangerine Dream nadal potrafi zrobić świetne wrażenie. Wystarczy zamknąć oczy i pozwolić, by wyobraźnia do dźwięków zaczęła budować wielobarwne obrazy pełne fraktali i przenikających się form.

Ocena: Pełnia
Monolithes i ich album "Limites" to rzecz niezwykle interesująca i zdecydowanie warta uwagi. Samego jazzu jest tutaj niewiele, bo panowie bardziej skupiają się na atmosferze rodem z Tangerine Dream czy eksperymentów z jakich znany był przez jakiś czas Mile Davis. Próżno jednak szukać tutaj egzotyki czy orientalizmów. Stawia się tutaj na atmosferę o wyraźnym filmowym zabarwieniu, budowanie klimatu i nie zawsze oczywiste rozwinięcia, co sprawia, że wiele można w niej sobie dopowiedzieć, a także wyciszyć i skupić na kontemplacji dźwięków Francuzów. Tworzyć tak niezwykłe muzyczne pejzaże, w dodatku bez ani jednego wokalu, trzeba po prostu umieć, a Monolithes udowadniają, że limity ich nie obowiązują. Takie refleksyjne muzyczne podróże, gdzie znacznie częściej stawia się na soniczne układy, a nie na melodię i efektowne rozbudowania to gwarancja najlepszych muzycznych doznań, zwłaszcza dla tych, którzy lubią przy muzyce się zamyślić i zwyczajnie odpłynąć.



Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz