Miles Oliver to paryski songwriter, którego krążek "Color Me" jest trzecim wydawnictwem multiinstrumentalisty. A skoro jesteśmy w Paryżu, to znaczy że znów jesteśmy we Francji, co mogłoby być już trochę nudne, ale na szczęście jesteśmy tutaj po raz ostatni na jakiś czas i w dodatku na krótko, bo płyta której się dziś przyjrzymy i przysłuchamy nie trwa nawet trzydziestu minut...
... a konkretniej to czas trwania płytki zamyka się w niespełna dwudziestu ośmiu minutach. Jest to trzecie, po "Breathe" z 2014 i "Miss Boredom" z 2016 roku, wydawnictwo Milesa Olivera i po raz kolejny w całości nagrane tylko i wyłącznie przez niego. A jest to muzyk wszechstronny, bo oprócz loopów i sampli wykorzystuje i gra na pianinie, gitarze, tamburynie i perkusji (podczas nagrań wspomógł go Boris Louvert). Efektem, a przynajmniej na najnowszym krążku, bo poprzednich nie znam, to z reguły miły dla ucha indie folk wymieszany z lo-fi. Z reguły, bo pojawia się moment tyleż wyjątkowy, co po prostu denerwujący. Wpierw jednak spójrzmy na intrygującą okładkę, która pasowała by również do materiału obracającego się w post-rocku, a nawet jakimś współczesnym black metalu. Rozmazana postać na niebieskim, a właściwie ultramarynowym tle przypomina jakiegoś umarłego króla, którego widmowe odbicie znalazło się przypadkiem w kadrze.
Przejdźmy zatem do muzyki, która znalazł się na "Color Me". Zaczynamy od utworu tytułowego, przesympatycznej gitarowej, delikatnej piosenki o lekko bluesowym zabarwieniu, a nawet sięgając brzmieniem pod Leonarda Cohena. Odrobinę mocniejszy, ale dalej utrzymany w leciutkim tonie śliczny hołd dla Sonic Touth nosi tytuł "Saturdaze" ma nieco kołysankowy charakter, choć ostrzejsza noise'owa gitara nie pozwala na zmrużenie powiek. Następny w kolejce jest "Spaceship" kojarzyć się zaś może trochę z The Beatles - wsłuchajcie się dobrze w gitarę, którą w nim słychać. Wokal zaś skręca tutaj bardziej w kierunku Toma Waitsa i Boba Dylana wymieszanych z Edem Sheeranem, aniżeli Lennona. Miłe, ale kompletnie nie odkrywcze. Mocniejsze, nosie'owe gitary wracają w "Cheat happens", które ponownie przywołuje w pamięci Sonic Youth - bardzo sympatyczne, ale szczerze mówiąc nic poza tym, tym bardziej że brakuje w nim jakiegoś rozwinięcia. Po ambientowe klimaty, czy też raczej synthwave'owe sięga Oliver w "Synth Wave", która swoim leniwym brzmieniem przypomina wczesnego Davida Bowie. Ponownie jest bardzo sympatycznie i jest to drugi, obok tytułowego, kawałek, który naprawdę może się podobać.
Senno, trochę Cohenowo, a ponownie trochę jak z Bowiego jest w "I Wander Why". Miły to dla ucha utwór, ale znów praktycznie nic się w nim nie dzieje. Kolejny, "Money for the sea" to zwykła deklamacja wiersza - w mojej ocenie trochę zmarnowany potencjał. Bardzo fajnie wypada dość szybki, pochodowy "Nothing to Hide", który ponownie zagląda do Sonic Youth, a nawet w tym wypadku bardziej w stronę początków British Sea Power, a gitara nieźle łączy się z elektroniką, tamburynem i perkusją osadzoną trochę niepokojąco w tle. Gitarowy, tym razem bardziej w kierunku alternatywy jest przedostatni, zatytułowany "Black Fence", w którym Oliver nie może się zdecydować jak chce śpiewać - czy lirycznie, czy czymś co przypomina rap. Tu właśnie następuje atak elektroniki, która nagle wjeżdża zgrzytami i wycisza się chlupotem potoku. Coś mi chyba umknęło, ale jaki jest sens tego zakończenia naprawdę nie mam pojęcia. Klamrowy, dla całego albumu "Lady Lady Lady" ponownie sięga po klimat rodem z Cohena, Bowiego i smutnego bluesa. Nie można było zostać w takim klimacie przez cały materiał?
... a konkretniej to czas trwania płytki zamyka się w niespełna dwudziestu ośmiu minutach. Jest to trzecie, po "Breathe" z 2014 i "Miss Boredom" z 2016 roku, wydawnictwo Milesa Olivera i po raz kolejny w całości nagrane tylko i wyłącznie przez niego. A jest to muzyk wszechstronny, bo oprócz loopów i sampli wykorzystuje i gra na pianinie, gitarze, tamburynie i perkusji (podczas nagrań wspomógł go Boris Louvert). Efektem, a przynajmniej na najnowszym krążku, bo poprzednich nie znam, to z reguły miły dla ucha indie folk wymieszany z lo-fi. Z reguły, bo pojawia się moment tyleż wyjątkowy, co po prostu denerwujący. Wpierw jednak spójrzmy na intrygującą okładkę, która pasowała by również do materiału obracającego się w post-rocku, a nawet jakimś współczesnym black metalu. Rozmazana postać na niebieskim, a właściwie ultramarynowym tle przypomina jakiegoś umarłego króla, którego widmowe odbicie znalazło się przypadkiem w kadrze.
Przejdźmy zatem do muzyki, która znalazł się na "Color Me". Zaczynamy od utworu tytułowego, przesympatycznej gitarowej, delikatnej piosenki o lekko bluesowym zabarwieniu, a nawet sięgając brzmieniem pod Leonarda Cohena. Odrobinę mocniejszy, ale dalej utrzymany w leciutkim tonie śliczny hołd dla Sonic Touth nosi tytuł "Saturdaze" ma nieco kołysankowy charakter, choć ostrzejsza noise'owa gitara nie pozwala na zmrużenie powiek. Następny w kolejce jest "Spaceship" kojarzyć się zaś może trochę z The Beatles - wsłuchajcie się dobrze w gitarę, którą w nim słychać. Wokal zaś skręca tutaj bardziej w kierunku Toma Waitsa i Boba Dylana wymieszanych z Edem Sheeranem, aniżeli Lennona. Miłe, ale kompletnie nie odkrywcze. Mocniejsze, nosie'owe gitary wracają w "Cheat happens", które ponownie przywołuje w pamięci Sonic Youth - bardzo sympatyczne, ale szczerze mówiąc nic poza tym, tym bardziej że brakuje w nim jakiegoś rozwinięcia. Po ambientowe klimaty, czy też raczej synthwave'owe sięga Oliver w "Synth Wave", która swoim leniwym brzmieniem przypomina wczesnego Davida Bowie. Ponownie jest bardzo sympatycznie i jest to drugi, obok tytułowego, kawałek, który naprawdę może się podobać.
Senno, trochę Cohenowo, a ponownie trochę jak z Bowiego jest w "I Wander Why". Miły to dla ucha utwór, ale znów praktycznie nic się w nim nie dzieje. Kolejny, "Money for the sea" to zwykła deklamacja wiersza - w mojej ocenie trochę zmarnowany potencjał. Bardzo fajnie wypada dość szybki, pochodowy "Nothing to Hide", który ponownie zagląda do Sonic Youth, a nawet w tym wypadku bardziej w stronę początków British Sea Power, a gitara nieźle łączy się z elektroniką, tamburynem i perkusją osadzoną trochę niepokojąco w tle. Gitarowy, tym razem bardziej w kierunku alternatywy jest przedostatni, zatytułowany "Black Fence", w którym Oliver nie może się zdecydować jak chce śpiewać - czy lirycznie, czy czymś co przypomina rap. Tu właśnie następuje atak elektroniki, która nagle wjeżdża zgrzytami i wycisza się chlupotem potoku. Coś mi chyba umknęło, ale jaki jest sens tego zakończenia naprawdę nie mam pojęcia. Klamrowy, dla całego albumu "Lady Lady Lady" ponownie sięga po klimat rodem z Cohena, Bowiego i smutnego bluesa. Nie można było zostać w takim klimacie przez cały materiał?
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości
Creative Eclipse PR i Atypeek Music.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz