Vinnie Paul, perkusista legendarnych grup Pantera, Damegeplan, a do niedawna Hellyeah miał niewątpliwy wpływ na brzmienie perkusji zarówno w thrash metalu lat 90tych, w powstaniu groove metalu, jak również w grze wielu innych znakomitych perkusistów, a zwłaszcza Mike'a Portnoya. O drugim z braci Abbot wspominam nie bez powodu, nie tylko dlatego, że na grę Portnoya miał wpływ, ale także dlatego, że od jakiegoś czasu gra już w nowej kapeli gdzieś pośród chmur i ponownie ze swoim bratem, nieodżałowanym Dimebagiem. Obchodzący zaś w tym roku swoje szesnastolecie siódmy album Dream Theater z kolei jeszcze bardziej niż dwa poprzednie poszedł w ciężkie metalowe brzmienie, perkusja wyraźnie inspirowana była sposobem gry Vinniego, a bogowie nawet swego czasu grali* "Cemetary Gates" podczas koncertów...
W czasie trwania trasy koncertowej związanej jeszcze częściowo z promocją "Six Degrees Of Inner Turbulence" Dream Theater grało w całości klasyczne albumy w swoich interpretacjach, takie jak "Master Of Puppets" Metalliki i "Number of the Beast" Iron Maiden. Nie trudno więc się dziwić, że naładowani energią tych albumów i niezłym przyjęciem szóstego krążka weszli do studia bardzo szybko, bo siódmy i najcięższy w historii grupy album pojawił się już w listopadzie 2003 roku, w niecałe dwa lata od czasu wydania szóstego. Inaczej niż dotychczas, grupa weszła do studia z gotowym materiałem i żaden numer nie był dodatkowo przerabiany czy tworzony podczas sesji nagraniowych, przez co wyraźnie słychać, że siódmy krążek Dream Theater jest ostry, surowy i ma w sobie coś z pierwotnego brzmienia zarówno Ironów, Metalliki czy wspomnianej już Pantery i brzmi niemal tak, jakby był nagrywany na setę. Rezultat okazał się być trwającym prawie siedemdziesiąt minut i zawierającym siedem (!) numerów prawdziwym ciosem między oczy (i to dosłownie, także w sensie okładkowym).
Postawienie na zdecydowanie cięższe brzmienie da się zresztą zauważyć już w samej grafice znajdującej się na okładce zdającej się nieco flirtować z klasycznymi obrazami typowymi dla płyt thrash metalowych. Czerń, która składa się na ramkę zdjęcia wyraźnie pokazuje zwrot ku mocniejszemu graniu, ceglany tunel (być może nawet wiadukt kolejowy, co z kolei doskonale wiązałoby się z tytułem, który zaś jest puszczeniem oczka do strumienia świadomości, który również znalazł swoje miejsce na albumie pod postacią numeru pod takim właśnie tytułem). Niepokojący las nad którym przelatuje czwórka czarnych ptaszysk i świdrujące obserwatora oko wyrastające prosto ze ścieżki pod tunelem, które zamiast źrenicy ma malutkie Majesty Logo. Ta okładka ma w sobie coś z mroku, nawet coś z gotyku, choć tak daleko panowie pod względem swojego brzmienia się nie posunęli. Potrafi zrobić spore wrażenie, nawet przerazić, ale nie uważam jej za dobrą. Jest na swój sposób ciekawa, intrygująca, ale jednocześnie jest ona nie tyle dziwna, co wyjątkowa dla grupy. Owe oko zdaje się prześwietlać słuchaczy wpatrujących się w nią na wylot, wysysać nasze myśli i ściągać ją w jakiś ogromny strumień świadomości, nie tylko myśli, ale także dźwięków, które dosłownie zdają się pędzić niczym pociąg.
To wrażenie doskonale uwydatnia już otwierający płytę kapitalny prawie ośmiominutowy "As I Am", którego nie powstydziłaby się sama Metallica, zaczynający się tam gdzie kończył "Six Degrees Of Inner Turbylence" i przechodzący w ostry gitarowy riff, a następnie w rozpędzające się, wgniatające w fotel za każdym razem rozwinięcie. Czysta perfekcja z równie genialnym i mocnym tekstem, który po prostu chce się śpiewać razem z Jamesem LaBriem. Co ciekawe, tekst miał być inspirowany wydarzeniami z trasy koncertowej z grupą Queensrÿche, która odbyła się latem 2003 roku, kiedy to według słów Mike'a Portnoya, gitarzysta Mike Stone usiłował dawać rady jak grać na gitarze Petrucciemu, co skłoniło go napisania początkowych słów utworu: Don't tell me what's in, tell me how to write (Nie mów mi co jest w środku, jak mam pisać). Wraz z zakończeniem przeciągniętym gitarowym tonem płynnie przechodzimy do znakomitego i surowego pod względem brzmienia prawie jedenasto i pół minutowego utworu "This Dying Soul" będącą kontynuacją suity "AA 12 Steps" zapoczątkowanej na poprzedniej płycie. Nieco orientalny szlif świetnie komponuje się z mocno zaznaczonym basem i liryzmem numeru, genialnie przełamywanym ostrzejszymi zagraniami oraz popisami w pasażach instrumentalnych oraz przejmującym wokalem LaBriego w najlepszej formie. Składają się nań dwie części suity - czwarta "Reflections of Reality (Revisited) będący bezpośrednią kontynuacją poprzednich odsłon i jej rozwinięciem oraz piąta "Release" z ponownym użyciem riffu znanego z numeru "The Glass Prison". Drugim moim ulubionym utworem na "TOT" jest również prawie jedenasto i pół minutowy "Endless Sacrifice" otwierający się przed słuchaczem przepiękną melodią akustycznej gitary, cudnym rozwinięciem wraz wejściem perkusji i klawiszy Rudessa, a następnie genialnym uderzeniem na refren. Przy instrumentalu mam ciary na plecach nawet w chwili, gdy pisze te słowa... po prostu perfekcja, która zachwyca za każdym razem. Co ciekawe, Petrucci napisał ją jako wyznanie miłości dla swojej żony - robi wrażenie.
Nieco tylko krótszy, bo trwający dziesięć minut i czternaście sekund utwór "Honor My Father" również jest znakomity, choć zdecydowanie nie należący do moich ulubionych. Napisany w hołdzie ojczymowi Mike'a Portnoya, który w jednym z wywiadów w internetowym czacie przyznał, że "nie jest dobry w pisaniu piosenek miłosnych, więc napisał piosenkę hejterską". Kapitalne są tutaj ostre galopady i bombastyczne klawiszowe rozwinięcia, zwolnienia i kolejne rozbudowania, w którym każdy dźwięk z jednej strony wydaje się chaotyczny, pełny furii, a jednocześnie jest idealnie wyważony i dokładnie w takim miejscu i brzmieniu jakim być powinien. W utworze wykorzystano także sample z filmów i tak możemy usłyszeć nieodżałowanego Phillipa Seymour Hoffmana w rozmowie z Jasonem Robardsem o tym czego żałują z obrazu Paula Thomasa Andersona "Magnolia" czy kłótnię Seana Penna i Christophera Walkena z filmu "At Close Range" Jamesa Foleya (u nas tłumaczony jako "W swoim kręgu") z 1986 roku. Wraz z tym utworem jesteśmy już w połowie płyty, która pędzi jak szalona i nawet na moment nie zwalnia tempa. Dobra, poza jednym niespełna trzyminutowym wyjątkiem pod postacią "Vacant" o ponurym, smutnym brzmieniu klawiszy i partią wiolonczeli nagranej przez Eugene'a Friesena. Do tego smutny, przejmujący wokal LaBriego, który wciela się tu w rolę ojca śpiewającego tren dla swojej córki - inspirował się zresztą tragicznymi wydarzeniami ze swojego życia, gdy jego córka zapadła w śpiączkę po nieoczekiwanej zapaści zalewie trzy dni po swoich siódmych urodzinach. Ten genialnie łączy się z instrumentalnym ponad jedenastominutowym "Stream Of Consiousness", który dla mnie jest bezpośrednią kontynuacją "Vacant". Mocne wejście klawiszy Rudessa, a potem atmosfera gęstnieje za sprawą fenomenalnego rozpędzenia ostrym riffem i szybką perkusją. Tu ponownie nie ma ani jednej zbędnej nuty, a poszczególne rozwinięcia potrafią zachwycać nawet wówczas, gdy zna się tę płytę na pamięć.
Nieco tylko krótszy, bo trwający dziesięć minut i czternaście sekund utwór "Honor My Father" również jest znakomity, choć zdecydowanie nie należący do moich ulubionych. Napisany w hołdzie ojczymowi Mike'a Portnoya, który w jednym z wywiadów w internetowym czacie przyznał, że "nie jest dobry w pisaniu piosenek miłosnych, więc napisał piosenkę hejterską". Kapitalne są tutaj ostre galopady i bombastyczne klawiszowe rozwinięcia, zwolnienia i kolejne rozbudowania, w którym każdy dźwięk z jednej strony wydaje się chaotyczny, pełny furii, a jednocześnie jest idealnie wyważony i dokładnie w takim miejscu i brzmieniu jakim być powinien. W utworze wykorzystano także sample z filmów i tak możemy usłyszeć nieodżałowanego Phillipa Seymour Hoffmana w rozmowie z Jasonem Robardsem o tym czego żałują z obrazu Paula Thomasa Andersona "Magnolia" czy kłótnię Seana Penna i Christophera Walkena z filmu "At Close Range" Jamesa Foleya (u nas tłumaczony jako "W swoim kręgu") z 1986 roku. Wraz z tym utworem jesteśmy już w połowie płyty, która pędzi jak szalona i nawet na moment nie zwalnia tempa. Dobra, poza jednym niespełna trzyminutowym wyjątkiem pod postacią "Vacant" o ponurym, smutnym brzmieniu klawiszy i partią wiolonczeli nagranej przez Eugene'a Friesena. Do tego smutny, przejmujący wokal LaBriego, który wciela się tu w rolę ojca śpiewającego tren dla swojej córki - inspirował się zresztą tragicznymi wydarzeniami ze swojego życia, gdy jego córka zapadła w śpiączkę po nieoczekiwanej zapaści zalewie trzy dni po swoich siódmych urodzinach. Ten genialnie łączy się z instrumentalnym ponad jedenastominutowym "Stream Of Consiousness", który dla mnie jest bezpośrednią kontynuacją "Vacant". Mocne wejście klawiszy Rudessa, a potem atmosfera gęstnieje za sprawą fenomenalnego rozpędzenia ostrym riffem i szybką perkusją. Tu ponownie nie ma ani jednej zbędnej nuty, a poszczególne rozwinięcia potrafią zachwycać nawet wówczas, gdy zna się tę płytę na pamięć.
Na deser panowie serwują "In The Name of God" czyli ciągle aktualny ponad czternastominutowy numer krytykujący władzę i mordowanie w imię religii. Otwiera go akustyczny, mroczny wstęp, który po chwili zostaje rozwinięty ostrym, wgniatającym w fotel wejściem perkusji i ostrymi riffami. Kapitalnie wypada zwolnienie na zwrotki, w którym przeważnie dominuje bas Myunga oraz kolejne uderzenia w powtórzenie głównego ostrego riffu, znakomicie wypada w nim liryczne rozbudowanie na refren z monumentalnym klawiszem Rudessa czy wreszcie absolutnie genialnym wyciszeniem w połowie numeru, które następnie rozpędza się długim rozwijaniem i przypominającym pełną wyrzutu modlitwę wokalem LaBriego, by następnie przejść w instrumentalny pasaż wprowadzający do potężnego finału powtarzającego główne ostre fragmenty kompozycji i wreszcie wyciszając się pianinowego motywu, który ostatnim akordem będzie rozpoczynał kolejną płytę, czyli "Octavarium". Do dziś jest to jeden z moich najbardziej ulubionych numerów Dream Theater.
Zdania o siódmym albumie Dream Theater są podzielone - jedni uważają go za jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszych albumów grupy, inni twierdzą, że to najgorszy krążek obok niesłusznie niedocenianego "Falling Into Infinity", a przynajmniej tak było do czasu "The Astonishing". Nie ulega wątpliwości, że metalowe i zdecydowanie cięższe oblicze tego albumu ma w sobie coś wyjątkowego, porażającego i po prostu zapierającego dech w piersiach. To album, który swoim tytułem idealnie wpisuje się w to, czym jest strumień świadomości, ciąg myśli. To album pełny frustracji, wściekłości i przerażenia, będący w moim odczuciu bezpośrednią kontynuacją tego, co znalazło się na pierwszej połowie "SDOIT". To album, którego poszczególne elementy wynikają z wcześniejszych, będący cezurą w karierze Dream Theater - podkreśleniem metalowego wymiaru ich muzyki, a jednocześnie zamknięciem pewnego etapu budowania potęgi, bo trzy kolejne były już właściwie powielaniem i dekonstruowaniem schematu grupy, która dość brutalnie została załamana po wydaniu "Black Clouds & Silver Linnings", po której było już różnie, a wielu fanów do dziś po odejściu z zespołu Portnoya, nie wróciło do słuchania formacji - do tych wydarzeń jednak jeszcze wrócimy innym razem. Pod względem technicznym, wykonawczym, emocjonalnym i brzmieniowym jest to niezaprzeczalnie krążek wybitny, który wyniósł Dream Theater jeszcze mocniej w obszary w pełni zasłużonego kultu. Dla mnie zaś jest to jeden z najczęściej słuchanych albumów Teatru Marzeń, który znajduje się w mojej pierwszej trójce - i ponownie, w pełni zasłużenie, bo ciary na plecach po tylu latach nie pojawiają się znikąd.
Zdania o siódmym albumie Dream Theater są podzielone - jedni uważają go za jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszych albumów grupy, inni twierdzą, że to najgorszy krążek obok niesłusznie niedocenianego "Falling Into Infinity", a przynajmniej tak było do czasu "The Astonishing". Nie ulega wątpliwości, że metalowe i zdecydowanie cięższe oblicze tego albumu ma w sobie coś wyjątkowego, porażającego i po prostu zapierającego dech w piersiach. To album, który swoim tytułem idealnie wpisuje się w to, czym jest strumień świadomości, ciąg myśli. To album pełny frustracji, wściekłości i przerażenia, będący w moim odczuciu bezpośrednią kontynuacją tego, co znalazło się na pierwszej połowie "SDOIT". To album, którego poszczególne elementy wynikają z wcześniejszych, będący cezurą w karierze Dream Theater - podkreśleniem metalowego wymiaru ich muzyki, a jednocześnie zamknięciem pewnego etapu budowania potęgi, bo trzy kolejne były już właściwie powielaniem i dekonstruowaniem schematu grupy, która dość brutalnie została załamana po wydaniu "Black Clouds & Silver Linnings", po której było już różnie, a wielu fanów do dziś po odejściu z zespołu Portnoya, nie wróciło do słuchania formacji - do tych wydarzeń jednak jeszcze wrócimy innym razem. Pod względem technicznym, wykonawczym, emocjonalnym i brzmieniowym jest to niezaprzeczalnie krążek wybitny, który wyniósł Dream Theater jeszcze mocniej w obszary w pełni zasłużonego kultu. Dla mnie zaś jest to jeden z najczęściej słuchanych albumów Teatru Marzeń, który znajduje się w mojej pierwszej trójce - i ponownie, w pełni zasłużenie, bo ciary na plecach po tylu latach nie pojawiają się znikąd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz