Lubicie kąpiele na waleta?
Nie polecam jednakże takowych w Australii, gdzie udajemy się, by sprawdzić najnowszą, drugą płytę kwintetu z Brisbane, którzy nazwali się Hazards Of Swimming Naked. "Take Great Joy" swoją premierę miał 30 listopada zeszłego roku, a więc dawno po naszym okresie urlopowym i sezonie na kąpiele w morzu, choć tegoroczny zdecydowanie jest już bliższy niż dalszy. Post-rockowcy z Australii na swój drugi album wielbicielom ich muzyki kazali czekać długo, bo prawie dziesięć lat, gdyż ich debiut, którego niestety nie znam, pojawił się w 2009 roku i nosił tytuł "Our Lines Our Down". Przez ten czas grupa jednak nie próżnowała, bo zagrała wiele koncertów, w tym także improwizowała jako grupa wykonująca muzykę na żywo do filmów krótko i długo metrażowych, a także występowała obok współczesnych tuz gatunku, takich jak Mono czy sleepmakeswaves, którymi także bardzo wyraźnie się inspirują.
O najnowszym krążku, grupa opowiada następująco: (...) Wszyscy żyjemy we względnie bezpiecznych czasach, może nie nie zabezpieczonych, ale bezpiecznych, relatywnie odgrodzonych od wielu zagrożeń i problemów świata. Cóż znaczącego możemy powiedzieć jako artyści? To, co wiemy to muzyka, jak bardzo ją przeżywamy, jak ją pisać i wykonywać. Ten album to właściwie muzyka o muzyce, jest przełożeniem procesu tworzenia muzyki i cieszenia się nią. Jest w niej żarliwość, która stoi w ironicznej opozycji do wielu aspektów rynku muzycznego. Album wziął swój tytuł z jednego wokalnego sampla, w którym mowa jest o tym, co oznacza żyć. Interesująco w kontekście tej wypowiedzi wygląda minimalistyczna, choć mało, w mojej ocenie, optymistyczna okładka. Zarówno liternictwo nazwy jak i tytułu płyty nie dominuje na grafice, bo uwagę przykuwa obraz kojarzący się z widokiem okna na którym deszcz tworzy własną sztukę z brudu się na nim znajdującym. Jednak gdy rozłożyć całą kopertę, to jej tylna część składa się głównie z czarnych plam, co z kolei sprawia wrażenie zdjęcia jakiejś płaszczyzny skalnej w dużym zbliżeniu. To ostatnie jest akurat możliwe, bo panowie wybrali się w czasie nagrywania "Take Great Joy" do Islandii, gdzie również nagrali fragment kołysanki "sofðu unga ástin mín" (dosłownie "śpij moja młoda miłości") wokół której tworzyli własną muzykę. Przepiękne zdjęcie z Islandii (tak sądzę) znajduje się także wewnątrz koperty - ogrom nieba, równie monumentalna góra, a pod nią ledwo widoczna, malutka chatka.
Zaczynamy od "There was never a right time", który wyłania się z ciszy i rozkłada wokół shoegaze'owym szumem, delikatną rzewną gitarą i pojedynczymi uderzeniami perkusji. Spokojny, liryczny charakter początku kojarzy się z czołówką jakiegoś filmu drogi, w którym pierwszym kadrem są przesuwające się chmurki na niebie, a dopiero wraz ze stopniowym przyspieszaniem warstwy muzycznej obserwujemy drogę i kroczącą nią postać. Cudownie uzupełnia ją orkiestra, którą sextet zaprosił do studia w celu nagrania tego albumu i właśnie wtedy całość nagle się urywa i przechodzi do mocniejszego, gitarowego szumu i nagrywek wypowiedzi politycznych w utworze "Waiting for 5120", który wraz z wejściem perkusji zaczyna przyspieszać i pulsować. Narastanie i ostrzejsze riffy nie dominują u Australijczyków, kontrastują je wyciszeniami, budują napięcie wyraźnym basem, melodyjną gitarą i filmową atmosferą, która świetnie łączy ze sobą typowe post-rockowe zagrania i shoegaze'owy hałas. Niepokojącym wyciszeniem przechodzimy płynnie do masywnego "Curtis" gdzie panowie od razu rozpościerają przed nami gitarowy pejzaż i znów stopniowo przyspieszają, by po chwili zwolnić do delikatnych akordów i kolejnej porcji nagrywek wypowiedzi z radia. Następujące po nim rozwinięcie znów przypomina o filmowym charakterze, ale też nie zapomina o rockowych korzeniach, bo gitarowe, ostrzejsze zagrania brzmią żywo i na chwilę wyrywają z sennej, pejzażowej atmosfery, jednocześnie idealnie ze sobą współgrając.
Przepiękna jest wspomniana już islandzka kołysanka, która mi osobiście kojarzy się raczej z pożegnalnym lamentem. Wokalistka Bjarnheiður Kristinsdóttir śpiewa delikatnie, łagodnie i kojąco, ale jednocześnie brzmi bardzo smutno, przejmująco - zupełnie jakby się żegnała. Do tego cudnie zaaranżowana muzyka dookoła o delikatnym, pochodowym charakterze, jakbyśmy szli w kondukcie, a nie kołysali łóżeczkiem ze śpiącym maleństwem. Kolejny numer nosi tytuł "I don't know this road", który ponownie korzysta z sampli jakiś wypowiedzi i delikatnie rozwija się gitarową melodią, później przechodzącą w orkiestrowe uzupełnienie, by następnie wybuchnąć monumentalnym shoegaze'owym przepierzeniem. Wraz z kolejnym wyciszeniem przechodzimy do "A Loose thread", które otwiera szum wiatru i niepokojący przeciągły gwizd gitary, po chwili uzupełniony kolejną grającą smutną melodię. Panowie nigdzie się tutaj nie śpieszą, tkają liryczny przerywnik, który płynnie przechodzi w mocniejsze rozwinięcie już w "This common thread". Nie zapominają jednak o atmosferze i tu również jest delikatnie, lekko i melodyjnie, a gdy na finał zaczynają przyspieszać robi się może nieco za bardzo typowo dla post-rockowej muzyki, ale i tak trzeba przyznać, że jest bardzo przyjemnie. Ósma i zarazem ostatnia kompozycja nosi tytuł "Accept the mystery". Ta jest chyba najbardziej filmowa, bo przyniosła mi skojarzenia z muzyką z "Rydwanów Ognia" - klawiszowe akordy, delikatna gitara i niemal identyczna wrażliwość, tylko zagrana zdecydowanie wolniej i rzewniej. Najlepiej Australijczykom wychodzą nieco szybsze, ale wciąż liryczne rozbudowania w których zgrabnie łączą gitarową grę z orkiestrą i bardzo naturalnie nagraną perkusją.
"Take Great Joy" to płyta bardzo przyjemna, zachwycająca lekkością i płynnością oraz liryczną konstrukcją kompozycji o wyraźnym, filmowym charakterze, choć mało angażująca. Niecałe czterdzieści dwie minuty na które się składa album upływają co prawda bez dłużyzn, ale senny, wręcz krajobrazowy i przez to bardzo bezpieczny i oszczędny dźwiękowo klimat w ośmiu numerach to w moim odczuciu mimo wszystko trochę za dużo i choć niezłych przyspieszeń nie brakuje, to zbyt często popadają one w powtórzenia znane z innych grup post-rockowych czy shoegaze'owych. Hazards Of Swimming Naked nie tworzy nowej jakości w swojej muzyce, nie eksperymentuje, ani nie przytłacza swoimi dźwiękami. Niektórym na pewno będzie się to podobać, inni będą kręcić nosem. Ja nie mogę się do końca zdecydować, bo choć jako całość bardzo mi się podoba, zwłaszcza od strony realizatorskiej i brzmieniowej, to niestety brakowało mi tutaj jakiegoś ciemniejszego akcentu, jakiegoś charakteru, który znaleźć można właśnie u sleepmakeswaves czy innych Australijczyków Tangled Thoughts Of Leaving, którzy oczarowali mnie w zeszłym roku. Na pewno warto ją sprawdzić samemu, choć raczej nie jest to album do którego będziecie chcieli wracać.
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Zaczynamy od "There was never a right time", który wyłania się z ciszy i rozkłada wokół shoegaze'owym szumem, delikatną rzewną gitarą i pojedynczymi uderzeniami perkusji. Spokojny, liryczny charakter początku kojarzy się z czołówką jakiegoś filmu drogi, w którym pierwszym kadrem są przesuwające się chmurki na niebie, a dopiero wraz ze stopniowym przyspieszaniem warstwy muzycznej obserwujemy drogę i kroczącą nią postać. Cudownie uzupełnia ją orkiestra, którą sextet zaprosił do studia w celu nagrania tego albumu i właśnie wtedy całość nagle się urywa i przechodzi do mocniejszego, gitarowego szumu i nagrywek wypowiedzi politycznych w utworze "Waiting for 5120", który wraz z wejściem perkusji zaczyna przyspieszać i pulsować. Narastanie i ostrzejsze riffy nie dominują u Australijczyków, kontrastują je wyciszeniami, budują napięcie wyraźnym basem, melodyjną gitarą i filmową atmosferą, która świetnie łączy ze sobą typowe post-rockowe zagrania i shoegaze'owy hałas. Niepokojącym wyciszeniem przechodzimy płynnie do masywnego "Curtis" gdzie panowie od razu rozpościerają przed nami gitarowy pejzaż i znów stopniowo przyspieszają, by po chwili zwolnić do delikatnych akordów i kolejnej porcji nagrywek wypowiedzi z radia. Następujące po nim rozwinięcie znów przypomina o filmowym charakterze, ale też nie zapomina o rockowych korzeniach, bo gitarowe, ostrzejsze zagrania brzmią żywo i na chwilę wyrywają z sennej, pejzażowej atmosfery, jednocześnie idealnie ze sobą współgrając.
Przepiękna jest wspomniana już islandzka kołysanka, która mi osobiście kojarzy się raczej z pożegnalnym lamentem. Wokalistka Bjarnheiður Kristinsdóttir śpiewa delikatnie, łagodnie i kojąco, ale jednocześnie brzmi bardzo smutno, przejmująco - zupełnie jakby się żegnała. Do tego cudnie zaaranżowana muzyka dookoła o delikatnym, pochodowym charakterze, jakbyśmy szli w kondukcie, a nie kołysali łóżeczkiem ze śpiącym maleństwem. Kolejny numer nosi tytuł "I don't know this road", który ponownie korzysta z sampli jakiś wypowiedzi i delikatnie rozwija się gitarową melodią, później przechodzącą w orkiestrowe uzupełnienie, by następnie wybuchnąć monumentalnym shoegaze'owym przepierzeniem. Wraz z kolejnym wyciszeniem przechodzimy do "A Loose thread", które otwiera szum wiatru i niepokojący przeciągły gwizd gitary, po chwili uzupełniony kolejną grającą smutną melodię. Panowie nigdzie się tutaj nie śpieszą, tkają liryczny przerywnik, który płynnie przechodzi w mocniejsze rozwinięcie już w "This common thread". Nie zapominają jednak o atmosferze i tu również jest delikatnie, lekko i melodyjnie, a gdy na finał zaczynają przyspieszać robi się może nieco za bardzo typowo dla post-rockowej muzyki, ale i tak trzeba przyznać, że jest bardzo przyjemnie. Ósma i zarazem ostatnia kompozycja nosi tytuł "Accept the mystery". Ta jest chyba najbardziej filmowa, bo przyniosła mi skojarzenia z muzyką z "Rydwanów Ognia" - klawiszowe akordy, delikatna gitara i niemal identyczna wrażliwość, tylko zagrana zdecydowanie wolniej i rzewniej. Najlepiej Australijczykom wychodzą nieco szybsze, ale wciąż liryczne rozbudowania w których zgrabnie łączą gitarową grę z orkiestrą i bardzo naturalnie nagraną perkusją.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz