wtorek, 2 kwietnia 2019

Płyty Niezdążone z Polski 2018 CZĘŚĆ I


Nie o wszystkich płytach da się napisać w momencie kiedy przychodzą, ale nigdy też nie jest tak, że o nich nie pamiętam. Kupka wstydu bardzo często zmniejsza się powoli, a płyt jak wiadomo nie brakuje. Czas też nie jest z gumy, a moja doba zdecydowanie jest czasami za krótka. W "Płytach Niezdążonych z Polski 2018" przyjrzymy się kilku płytom, które przeleżały zdecydowanie za długo, ale to wcale nie oznacza że są gorsze, czy też mniej ciekawe od innych - tak po prostu wyszło. W części pierwszej poskaczemy po gatunkach i po naszym kraju razem z Death Denied, Dead Saint's Bitch oraz Lady Killer...

1. Death Denied - A Prayer to the Carrion Kind 

O debiutanckim pełnym metrażu "Transfuse the Booze" pisała na naszych łamach swego czasu nasza była redaktorka Milena "Lady Stoner" Barysz i tak naprawdę sądzę, że to ona powinna zająć się tą płytą, ale skoro już jej z nami w redakcji nie ma to płytka niestety przeleżała cierpliwie ponad rok czasu. Czy napędzany gorzałą stoner metal porwał mnie tak jak kiedyś porwał Milenę? 

Powiem tak, nie jest to typ grania, który preferuję najbardziej, bo ze stonerów wyrastam coraz mocniej, choć trzeba przyznać że jest to materiał bardzo przyzwoity - szczególnie pod względem mięsistego i gęstego brzmienia ukręconego pod czujnym uchem Filipa Hałuchy. Pod tym względem jest tak precyzyjnie, że aż za czysto, zbyt sterylnie, bo gdzieś zgubił się stonerowy brud i garaż, ale jednocześnie jest bardzo przyjemnie i to na tyle, że powtarzalność rytmów i riffów nie zaczyna męczyć. Granie Łodzian czerpie garściami ze stoneru, napędzanego paliwem i gorzałą hard rocka, ale nie przesuwa żadnych granic, nie bawi się stylistyką w takim stopniu jak pozwolili sobie na tegorocznym albumie panowie z Leash Eye (choć w jedenastym, a zarazem ostatnim numerze też pojawiają się na moment Hammondy), choć słucha się ich równie dobrze.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Możliwe, że ta płyta przeleżała u mnie do właściwego momentu, a wcześniej nie miałem na nią po prostu ochoty. Odnoszę też wrażenie, że pewna monotonność materiału sprawia, że te czterdzieści osiem i pół minuty trochę się dłużą, ale nie w ten nachalny gumowaty sposób, że patrzy się na zegarek i ma się wrażenie, że wskazówka nawet nie drgnęła, a w taki, że gdyby był krótszy o dwa, może trzy numery byłby bardziej zwarty, wyrazisty i po prostu lepszy. Nie wiem czego obecnie słucha Milena, ale myślę, że byłaby zadowolona, ja jestem choć i tak będę kręcił nosem, że za mało tu subtelności, eksperymentu czy zadziorności, która by sprawiła że bym chciał do niej wracać szczególnie często. Mimo to trzymam kciuki i ciekawi mnie co Death Denied wyciągnie z gatunku na swoim trzecim pełnym metrażu.


2. Dead Saint's Bitch - Khaas

Z Łodzi udajemy się w nasze rejony, a konkretniej do Gdańska. "Khaas" będący debiutanckim albumem formacji Dead Saint's Bitch pojawił się na jesieni, więc przeleżał znacznie krócej niż opisany wyżej krążek Death Denied. Zmieniamy też stylistykę, bo zamiast gorzałkowego stoner rocka/metalu wkraczamy do mieszanki trash metalu, progresywnego death metalu z hardcorem.

Od niezłego krótkiego intra w postaci kawałka "S+F" słychać, że jest to granie bardziej hałaśliwe, a hardcore'owe wrzaski wokalistki Kamili Haas sprawiają naprawdę dobre wrażenie, zwłaszcza gdy kontrastuje je bardzo przyjemnym czystym głosem albo mocnym growlem, a nawet... białym śpiewem, bo w całym zamieszaniu pojawiają się też elementy etniczne (świetny numer "Bluff",a do tego z polskim tekstem). Bardzo fajnie wkręca się też rozpędzony "Hypocrite", który zwraca na siebie uwagę także brzmieniem, w które jakby specjalnie wkradał się surowy, garażowy sznyt. Nie stronią także w nim od teatralnych hardcore'owych zwolnień, które dodatkowo podbijają atrakcyjność kawałka. Interesujący jest także "Fatica Cronica" w którym tekst został napisany częściowo po angielsku, a częściowo po włosku. Tu także bawią się instrumentarium i stylistyką - jest więc melodyjnie, ale nie typowo, ostro i z pomysłem. Czysty death metal to "Bonanza de la Muerte" gdzie również Kamila Haas świetnie okrasza całość czystym wokalem. Ten też pojawia się w ciekawym kawałku "Jon Bon Jovi From Outer Space" wracający do bardziej heavy metalowego grania, choć znacznie ciekawsze jest to prezentowane w "Is This Real Life?" czy "Courage". Ciekawie wypada "4Me" oparty na przeróbce melodii z... "Pretty Woman", a metalowa oryginalnością i złością nie grzeszy utwór "Tusk", który uderza w byłego premiera i ogólnie politykę jako taką. Po czym zaskakują niema power metalowa galopadą w duchu starego Turbo w numerze "Grad!" gdzie od niechcenia wkręcają cytat z "Final Countdown" Europe, a na koniec de-konstruują Wieszcza Narodowego w "Epilogu" i znów przerzucają się gatunkami.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Dead Saint's Bitch zadebiutowało bardzo ciekawym albumem, który prezentuje różne oblicza grupy - zarówno te liryczne, jak i eksperymentalne. Nie ograniczają się do jednego gatunku, często łącząc ich wiele w ramach jednego kawałka i robią to w bardzo interesujący sposób. Solidna produkcja i bardzo ciekawa ekspresja wokalistki sprawa, że płyta się wkręca naprawdę mocno. Zastrzeżenia i to chyba jedyne jakie mam to te dotyczące liryków - fajny jest koncept mieszania ze sobą różnych języków, ale nie jestem pewien czy grupa powinna skupić się tylko na anglojęzycznych (lub mieszanych) czy polskojęzycznych tekstach (zwłaszcza gdy niemal obok siebie są kwiatki o Tusku, a potem bawią się też w dekonstrukcję Mickiewicza). To bodaj najciekawsza i najdziwniejsza grupa jaka pojawiła się w ostatnim czasie w Trójmieście, która ma na siebie pomysł, choć ciężko przewidzieć jaki obiorą kierunek - jeśli jednak popracują nad spójnością tekstów wobec siebie to mogliby się pokusić na naprawdę pokręcony koncept album i miło by by było zobaczyć jak wybijają się na wyższy poziom rozpoznawalności - choć nie jestem pewien czy pod taką nazwą, bo tytuł płyty brzmi dużo lepiej niż nazwa grupy. Tak czy owak jestem zaintrygowany i jestem chętny na więcej takiego grania z dziewczyną, która umie używać swojego głosu we właściwy i ciekawy sposób, a i pozostali muzycy radzą sobie naprawdę dobrze. Warto sprawdzić, bo kryje się tutaj jak sądzę potencjał na coś wyjątkowego - a to wszakże jest znaczenie arabskiego słowa khaas.



3. Lady Killer - Look At Me

Zostajemy w Trójmieście i zabieramy się za kapelę czerpiącą garściami z hard rocka, stylistyki glam i heavy metalu. Koncertowo zrobili na mnie dobre wrażenie, czas więc w końcu sprawdzić jak wypadają studyjnie.

Zaczynamy od "We don't need your law" który wjeżdża jękiem Wiktora Gabora i szybkim tempem, a potem fajnie się rozkręca. Rock'n'rollem pachnie zadziorny i naprawdę niezły "I'm in the Jail", po nim zaś rozpędza się kawałek tytułowy, w którym znakomicie uwypuklono bas i nie przytłoczono go melodyjnymi, tnącymi równo gitarom. W "Hard Working Man" z kolei odważnie sięgają po wolniejsze granie, które zaznaczali już w poprzedniku,choć na koniec trochę przyspieszają. W nim słychać doskonale jak zgrana to ekipa, a wokal Gabora robi tutaj naprawdę dobre wrażenie. Wolno jest też w "Train Of Love", który może zanadto w moim przekonaniu ocieka cukrem, ale kiedy już zaczynają grać szybciej to znów robi się naprawdę fajnie. Świetny jest rozpędzony "Liar" powtarzający co prawda rytmy i riffy doskonale znane z wielu podobnych zespołów, tak klasycznych, jak i współczesnych, wkręca się w głowę i nie chce z niej wyjść. A jak czerpać garściami to musi być też numer motoryzacyjny, czyli w tym wypadku motocyklowy - "Wroom Wroom". Brakuje tutaj mi soczystego warkotu takiej maszyny, ale sam numer jest bardzo sprawny i przyjemny, choć niepotrzebny w zestawieniu z ciekawym "Your Mirrors" opartym wyłącznie na gitarze akustycznej i głosie Gabora pojawiającym się na koniec.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Lady Killer nie wymyśla nic nowego, choć brzmieniowo i instrumentalnie wypadają świeżo i ciekawie. Odtwarzanie, przetwarzanie i bawienie się latami 80tymi wychodzi im atrakcyjnie, z przytupem i charakterem. Ogromnym plusem jest sprawna gra gitarzystów, mocna perkusja Ani Tkaczyk, ale prawdziwą perełką jest tutaj wokal Wiktora, który dysponuje nie tylko świetnym głosem, ale też ogromnymi możliwościami, które prezentuje na płytce w bezpośredni, ale znakomicie opanowany sposób. Przyznam szczerze, że "Look At Me" nie wywołuje u mnie dreszczy, nie sądzę też żeby była to grupa o której będziemy pamiętali za parę lat, ale wiem, że gromadzi dużą publiczność spragnionych takiej wariackiej muzyki. Choć wolę sobie puścić coś z epoki, to na pewno bardzo miło się tego krótkiego - niecałe trzydzieści trzy minuty (!) - albumu słucha i mimo to, jestem bardzo ciekaw jak się Lady Killer, którego nie należy mylić z niemiecką kapelą z lat 70tych, zaprezentują na kolejnym, może jeszcze odważniejszym (?) materiale.


Ciąg dalszy nastąpi...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz