Co trzeba zrobić żeby woda w wannie miała kolor lazurowy i czemu pani na okładce kąpie się w staniku?
Spróbujemy znaleźć odpowiedzi na te pytania na debiutanckim albumie Duńczyków ukrywających się pod nazwą The Entrepreneurs, choć nie gwarantuję, że je znajdziemy. O swojej muzyce mówią, że jest to mieszanka punka, grunge'u i post-rocka, podkreślają też eksperymentalizm swojego brzmienia, co w tym wypadku niekoniecznie dobrze wróży. Na płycie zaś znalazło się dziesięć numerów o łącznym czasie trzydziestu siedmiu minut z sekundami.
Zaczynamy od "Session 1" w którym gitarowy riff i surowa perkusja miesza się z elektroniką i lekkimi, rozciągniętymi typowymi dla indie rocka wokalami. Wytłumione brzmienie nadaje całości bardzo chaotyczny charakter, który niekoniecznie może przypaść do gustu, mnie niestety nie przypadł i nie zachęcił do dalszego słuchania, ale brniemy dalej. W "Say So!" wita nas punkowy pod względem tempa perkusyjny bit, surowa gitara lub elektronika, która pulsuje w całkiem niezłym zadziornym tempie, ale efekt psuje rozhisteryzowany indie rockowy wokal i różnego rodzaju wstawki podbijające dźwięki i odbicia przesterów. Na trzeciej pozycji znalazł się "Joaquin" o nieco wolniejszym tempie. To, co zwraca uwagę to nagromadzenie dźwięków w tle, które nie wnoszą kompletnie nic do samej muzyki i bardziej przeszkadzają niż pozwalają się skupić na młodzieńczym waleniu w struny gitar i jęczący, dla mnie nieciekawy, głos wokalisty. Po nim czas na "Sail Away" opartym na sympatycznej pulsacji perkusji, lekkiej melodii gitary i kolejnej porcji wokalu, który brzmi tak, jak by Matthiasowi Bertelsenowi się po prostu nie chciało tego robić, a do tego numer kończy się zanim właściwie się zacznie, bo zdecydowanie brakuje w nim rozwinięcia. "Be Mine" przywodzi z kolei na myśl któryś z nowszych utworów U2 w kolejnym z rzędu remiksie i sam w sobie jest całkiem niezły, ale brakuje w nim jakiegoś pazura, a do tego znów może nieco przeszkadzać głos wokalisty i nagromadzenie szumów w tle.
Najdłuższy na płycie, bo sześciominutowy, jest kawałek zatytułowany "Heroin" i choć narkotyczny tytuł sugeruje uzależnienie to ja, raczej czułem znudzenie. Niezłe riffowanie i budowanie tempa są ponownie zepsute wokalem, który niebezpieczne zbliża się do parodii Matta Bellamy'ego z Muse, a brzmienie zamiast czerpać z estetyki, brzmieć tyleż surowo co gęsto, jest podkręcone tak, by było niedbałe i wyraźnie w estetyce lo-fi. Do tego znów masa niepotrzebnych efektów nałożonych na instrumenty i głos Bertelsena. Następny numer to "Ages", w którym panowie niespiesznie budują tempo czy to elektroniką, czy to melodią gitary, a także ponowie jęczącym głosem. Niestety znów w całości brakuje jakiejś głębi i całość brzmi raczej tak, jakby nałożono na ich muzykę mnóstwo filtrów mających maksymalnie wytłumić dźwięki. Po nim czas na całkiem niezły "Despair" który zasadza się brzmieniowo w mariażu punk rocka z indie rockiem, naturalnie w sosie lo-fi, co sprawia że choć wyraźnie słychać w nim potencjał na hałaśliwy i chwytliwy kawałek, to jest zbyt wolno i za cicho, a wyjątkowo w tym miejscu dobrze pasującemu wokalami brakuje szorstkości i mocy. Przedostatnim numerem jest "Morning Son" z, dla odmiany, głośniejszą gitarą wygrywającą melodię wyrwaną z jakiejś piosenki country, okraszonej orkiestracjami i zaskakująco miłym głosem wokalisty - w całości zaś, znów brakuje rozwinięcia, bo po zaledwie dwóch minutach i dziesięciu sekundach kawałek się kończy, by płynnie przejść wieńczącego krążek "D-Tune" w którym niezły riff i ciekawie prowadzona perkusja ponownie romansuje z punkiem i lo-fi. W tym kawałku jest bodaj najciekawiej, ale ponownie brakuje jakiegoś pazura, coraz wyraźniej też się staje jasne, że granie Duńczyków, pozbawione jest wyróżniającej się tożsamości - no przynajmniej jasne stało się to dla mnie.
Debiut The Entrepreneurs to twór przedziwny i moim zdaniem pozbawiony charakteru. Nie ma tu też czegoś, co zainteresowało by na dłużej, choć parę numerów i dźwięków ma potencjał na rzeczy atrakcyjne, choć całkowicie pozbawione innowacyjności. Eksperyment częściej polega tutaj na nawarstwieniu dźwięków lekkich z różnymi przeszkadzaczami w tle i wokalem, który za często jęczy i niemal piszczy, a tylko czasami potrafi na chwilę zainteresować linią czy skądinąd ciekawym głosem. Hałasu bowiem na tej płycie jest jak na lekarstwo, a romans, przynajmniej dla mnie, raczej był krótki i nienamiętny. Być może są tacy, którzy ten rodzaj muzyki i ekspresji docenią, ja jednakże nie znalazłem tutaj nic na tyle interesującego, by popadać w zachwyt. Okazuje się bowiem, że pani kąpie się w staniku bo nie ma nic do pokazania, a woda w wannie jest lazurowa tylko z pozoru - bo jakiegokolwiek koloru szukać tutaj praktycznie na próżno, dla mnie jest po prostu nijaka. Szkoda.
Zaczynamy od "Session 1" w którym gitarowy riff i surowa perkusja miesza się z elektroniką i lekkimi, rozciągniętymi typowymi dla indie rocka wokalami. Wytłumione brzmienie nadaje całości bardzo chaotyczny charakter, który niekoniecznie może przypaść do gustu, mnie niestety nie przypadł i nie zachęcił do dalszego słuchania, ale brniemy dalej. W "Say So!" wita nas punkowy pod względem tempa perkusyjny bit, surowa gitara lub elektronika, która pulsuje w całkiem niezłym zadziornym tempie, ale efekt psuje rozhisteryzowany indie rockowy wokal i różnego rodzaju wstawki podbijające dźwięki i odbicia przesterów. Na trzeciej pozycji znalazł się "Joaquin" o nieco wolniejszym tempie. To, co zwraca uwagę to nagromadzenie dźwięków w tle, które nie wnoszą kompletnie nic do samej muzyki i bardziej przeszkadzają niż pozwalają się skupić na młodzieńczym waleniu w struny gitar i jęczący, dla mnie nieciekawy, głos wokalisty. Po nim czas na "Sail Away" opartym na sympatycznej pulsacji perkusji, lekkiej melodii gitary i kolejnej porcji wokalu, który brzmi tak, jak by Matthiasowi Bertelsenowi się po prostu nie chciało tego robić, a do tego numer kończy się zanim właściwie się zacznie, bo zdecydowanie brakuje w nim rozwinięcia. "Be Mine" przywodzi z kolei na myśl któryś z nowszych utworów U2 w kolejnym z rzędu remiksie i sam w sobie jest całkiem niezły, ale brakuje w nim jakiegoś pazura, a do tego znów może nieco przeszkadzać głos wokalisty i nagromadzenie szumów w tle.
Najdłuższy na płycie, bo sześciominutowy, jest kawałek zatytułowany "Heroin" i choć narkotyczny tytuł sugeruje uzależnienie to ja, raczej czułem znudzenie. Niezłe riffowanie i budowanie tempa są ponownie zepsute wokalem, który niebezpieczne zbliża się do parodii Matta Bellamy'ego z Muse, a brzmienie zamiast czerpać z estetyki, brzmieć tyleż surowo co gęsto, jest podkręcone tak, by było niedbałe i wyraźnie w estetyce lo-fi. Do tego znów masa niepotrzebnych efektów nałożonych na instrumenty i głos Bertelsena. Następny numer to "Ages", w którym panowie niespiesznie budują tempo czy to elektroniką, czy to melodią gitary, a także ponowie jęczącym głosem. Niestety znów w całości brakuje jakiejś głębi i całość brzmi raczej tak, jakby nałożono na ich muzykę mnóstwo filtrów mających maksymalnie wytłumić dźwięki. Po nim czas na całkiem niezły "Despair" który zasadza się brzmieniowo w mariażu punk rocka z indie rockiem, naturalnie w sosie lo-fi, co sprawia że choć wyraźnie słychać w nim potencjał na hałaśliwy i chwytliwy kawałek, to jest zbyt wolno i za cicho, a wyjątkowo w tym miejscu dobrze pasującemu wokalami brakuje szorstkości i mocy. Przedostatnim numerem jest "Morning Son" z, dla odmiany, głośniejszą gitarą wygrywającą melodię wyrwaną z jakiejś piosenki country, okraszonej orkiestracjami i zaskakująco miłym głosem wokalisty - w całości zaś, znów brakuje rozwinięcia, bo po zaledwie dwóch minutach i dziesięciu sekundach kawałek się kończy, by płynnie przejść wieńczącego krążek "D-Tune" w którym niezły riff i ciekawie prowadzona perkusja ponownie romansuje z punkiem i lo-fi. W tym kawałku jest bodaj najciekawiej, ale ponownie brakuje jakiegoś pazura, coraz wyraźniej też się staje jasne, że granie Duńczyków, pozbawione jest wyróżniającej się tożsamości - no przynajmniej jasne stało się to dla mnie.
Ocena: Ostatnia Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz