czwartek, 21 marca 2019

Whitewater - Blackfire (2019)


Stary samochód został zastąpiony samolotem, który zamiast po pustyni szyje na okładce chmurę czy też raczej membranę niczym strzała wbijająca się w cel. Została zachowana kolorystyka czyli czerwień, czerń, biel, odcienie szarości - z tą różnicą że w innych proporcjach. Zmieniło się też nieco brzmienie Whitewater, które stało się cięższe i jeszcze bardziej brudne. Największą zmianą jest jednak fakt, że w składzie grupy nie ma już Jasona Barwicka z The Brew, przez co polsko-brytyjski projekt stał się po prostu zespołem ze Śremia. Czy na nowej płycie Whitewater nadal jest ogień?

Zacznijmy od najpoważniejszej zmiany jaka zaszła w zespole czyli braku Barwicka, którego zastąpił na najnowszym krążku śremskiej grupy przy mikrofonie gitarzysta grupy Jędrzej Wencka. Obok niego w składzie znalazł się dotychczasowy basista Piotr Golimowski i perkusista Szymon Baranowski oraz nowy członek formacji drugi gitarzysta Dawid Paszkiewicz. Do strony muzycznej czy brzmieniowej, której przyjrzymy się, a właściwie przysłuchamy za chwilę, nie można się absolutnie przyczepić, bo dociążenie i zagęszczenie przesunęło ich twórczość w ciekawe rejony. Problemem jest niestety wokal Wencki, który sam w sobie nie jest zły, ale zrobiony na modłę Ozzy'ego Osbourne'a i oczywiście podrasowany studyjnymi sztuczkami żeby brzmieć odpowiednio niedbale. Nawet to nie stanowiłoby problemu i mogło by brzmieć nawet uroczo, ale miks tych wokali został po prostu położony - i nie jest to tylko moja opinia. Brzmi on nie tylko sztucznie, ale też niemal niesłyszalnie, bo został niemal całkowicie przykryty gęstym gitarowym brzmieniem przez co, da sie zrozumieć tylko co któreś słowo, a książeczki... brak.

Whitewater 2019
Sam album nie jest też długi, bo trwa niespełna trzydzieści siedem minut (bez trzech sekund). Zaczynamy od mocarnego, bardzo dobrego instrumentalnie, ale niestety tylko dobrego jako całość "The Glowing Sea". Potężne wejście gęstych, niemal sludge'owych gitar i perkusji naprawdę potrafi zrobić wrażenie. Bardzo fajnie chłopaki budują w nim ponury klimat, rozpędzają się do skocznych stonerowych rozwinięć i łączą gęste zwolnienia właśnie z tymi masywnymi rozbudowaniami. Efekt popsuć potrafi wokal Wencki i to nawet nie on stanowi problem, bo Jędrzej ma głos niezły, ale jest on tak cicho wstawiony i nienaturalnie podbity, że wypada to po prostu słabo. Gdybym chciał posłuchać zawodzenia na Ozzy'ego, to puściłbym którąś z jego solowych czy płyt Black Sabbath z nim przy mikrofonie. Równie interesujący jest pod względem muzycznym wolniejszy "Feather" bardziej sięgający w klimaty doomowe, ale wymieszane z Kyuss czy wczesnym Queens Of The Stone Age. Tu zaskakująco dobrze wypada Wencka, którego tutaj naprawdę słychać - zarówno w osadzeniu na całym brzmieniu i instrumentarium jak również jego barwę, która nie jest tak ostra, szorstka i charakterystyczna jak ta, którą charakteryzuje się czy też w tym wypadku charakteryzował Jason Barwick, ale nieźle wpisująca się w ten numer, lekka i nieznacznie wycofana, jakby wystraszona. Więcej wiary w siebie chłopie! 


Trzeci kawałek nosi tytuł "Gold Formula" w którym panowie wracają do stonerowego, nieco hard rockowego wybrudzonego bluesem graniem przypominającym nieco to znane z Leash Eye. Nie ma tu co prawda klawiszy, a Wencka linie wokalną napisał specjalnie dla Kurta Cobaina, to również pod względem wokalu nie ma tutaj tragedii, choć na pewni nie jest idealnie. Bardzo fajnie wkręca się "Killjoy", który co prawda zdaje się powielać riffy, ale nieźle wbija w fotel. Niestety tu znów kuleje kwestia wokalu, która zlewa się z riffami do tego stopnia, że słyszy się głos Wencki, ale słów już nie. Oczywiście, muzycznie panowie też tu skręcają w kierunku wczesnego Black Sabbath więc zrobienie wokalu na Ozzy'ego wydaje się być uzasadnione, ale nawet nie potrafiący śpiewać Osbourne brzmi w takim repertuarze o niebo lepiej. Po nim wpada "Made That Call" czyli rozpędzony hard rockowy kawałek ze znakomitym basowym zwolnieniem w którym z kolei wokal Wencki jest i to nawet słyszalny, ale po prostu leci sobie w tle sprawnego grania. Trochę szkoda. Bas wiedzie prym w udanym lżejszym i skocznym "Corvette Summer" w którym imprezowym krokiem zmierzamy do starej Corvetty C3 i wyjeżdżamy nią na słynną Route 66, ewentualnie serpentynę bieszczadzką. Tutaj Wencka też daje radę i może to jest ten problem, że nie powinien śpiewać przy pełnym nakurwianiu? Stosunkowo lekki i kontynuujący cieplejsze brzmienie jest przedostatni kawałek zatytułowany "It's Over" choć sam w sobie wypada on dość rozczarowująco i nieco niepotrzebnie powielający schemat poprzednika. Ciężar i jeszcze więcej mroku rodem z lat 70tych wraca w wieńczącym płytę w utworze zatytułowanym nomen omen "Doom". Tutaj wokale na Osbourne'a osiągają apogeum, nie idzie bowiem kompletnie zrozumieć o czym śpiewa Wencka, choć muzycznie jest naprawdę sympatycznie - duszno, sunąco, przeraźliwie smutno. Nie ma w tymże zaskoczenia, ale jako instrumentalny wstęp na koncerty nadawałby się idealny.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Nowy kierunek jaki obiera śremski Whitewater jest ciekawy. Dociążenie i zagęszczanie muzyki wypada na "Blackfire" przekonująco i słychać, że chłopaki próbują się odciąć od stylistyki obranej na debiucie, który pisali i nagrywali razem z Barwickiem. Trochę są w mojej ocenie próby nieśmiałe, bo dwa lżejsze numery następujące po sobie, bawienie się naśladowanie Black Sabbath i jednoczesne uderzanie w ciężkie, brudne rejony z pogranicza stoner i sludge'owego łojenia trochę się ze sobą gryzą. Na to wszystko cieniem nakłada się wokal Wencki, który jest niestety najsłabszym ogniwem w nowej odsłonie zespołu. Są tu momenty wokalnie naprawdę niezłe, ale w większości jest to sprawa położona, po prostu spaprana. Liczę na to, że albo chłopaki znajdą kogoś sensownego kto temu i kolejnemu materiałowi nada tempa, zadziorności i siły choć jednocześnie skłaniam się ku trzymaniu kciuków za Wenckę, który mam nadzieję znajdzie na siebie sposób, a przede wszystkim nie dopuści, by kolejny raz dać się wmiksować w materiał do stanu niesłyszalności. W porównaniu do debiutu jest to płyta co najwyżej średnia, ale ze sporą dawką porządnego grania, które na kolejnych albumach może zostać naprawdę ciekawie rozwinięte. Na razie bowiem ognia brak - jest tylko płomyczek.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz