niedziela, 17 lutego 2019

Saint Sadrill - Pierrefilant (2018)


Szczypta Scotta Walkera, odrobina Efterklang i późnego Davida Bowie oraz dwa dni nagrań oto receptura na francuski przykład współczesnego popu barokowego. Tylko czemu natychmiast zapaliła mi się w głowie lampka ostrzegawcza z pytaniem: czy jeszcze potrzebujemy takiej muzyki?

Saint Sadrill to pseudonim Antoine'a Mermeta, który postanowił założyć osobny projekt pozwalający mu tworzyć muzykę nie mieszczącą się w jego innych zespołach. Debiutował pod nową nazwą w 2016 roku epką zatytułowaną "Building Lampshades" którą wyprodukował i skomponował samodzielnie przy pomocy laptopa, saksofonów, syntezatorów i swojego głosu. Projekt rozrósł się do sześcioosobowego składu na potrzeby występów koncertowych, który po dwóch latach nagrał materiał, który znalazł się na "Pierrefilant". Na okładce próżno szukać nazwy projektu czy tytułu płyty, a przynajmniej jeśli patrzymy na jej przód. Skromny, jakby namalowany akwarelami wulkan, który właśnie jest w momencie erupcji ma zapewne odnosić się do faktu, że sesja nagraniowa trwała zaledwie dwa dni, tak by jak najmocniej uchwycić energię z koncertów, które grupa dawała przez blisko dwa lata. Na płycie zaś znalazło się dziesięć numerów o łącznym czasie sześćdziesięciu ośmiu minut i piętnastu sekund. Jeśli uważacie, że to dużo, to dobrze sądzicie, bo od razu przyznam, że podczas odsłuchu czułem znużenie i nerwowo spoglądałem na zegarek, czy mi się wydaje czy mi się naprawdę dłuży. Ale po kolei.

Zaczynamy od prawie dwunastominutowego (bez dwudziestu ośmiu sekund) "Waiting For Him", który zaczyna się delikatnie od chórków i dźwięków wibrafonu, do nich dołącza głos Mermeta do złudzenia przypominający ten Walkera. Jest wolno, sennie i lirycznie. Dopiero przy czwartej minucie następuje przełamanie perkusją, gitarą i przejściami pozostałych instrumentów, jednak samo tempo nadal się nie zmienia, jest niespieszne. przy tym jednak coraz bardziej teatralnie, trochę groteskowo zaczyna się robić gdy całość zaczyna narastać, aż do niemal pełnego instrumentarium, które jeszcze bardziej i mocniej czerpie z estetyki lat 60tych - psychodeliczne melodie klawiszy, budowanie atmosfery za pomocą perkusji, specyficzny styl brzmienia. Ta w pełni instrumentalna część to bodaj najciekawsza część utworu, tylko że niestety mało angażująca. Po nim następuje seria ośmiu zdecydowanie krótszych numerów - o średniej i krótkiej długości. Zaczynamy od niespełna pięciominutowego (bez szesnastu sekund) "Corq", który znów zaczyna się delikatnie, sennie, lirycznie i wręcz słodko. Następnie całość nieznacznie przyspiesza inkorporując cechy muzyki noise i lekkiego popu. Brzmi to sympatycznie, ale dalej nie nie ma się poczucia więzi czy jakiegoś eksperymentalizmu, który charakteryzował każde wydawnictwo Walkera czy Bowiego. Nieco ponad pięć minut trwa "To Go To Go To Go", który tytułem przypomina trochę mowę dzieci lub stukot pociągu po torach. W nim dalej jest niespiesznie, choć zdecydowanie ciekawiej za sprawą ostrzejszego riffu gitary nadającego całości motorycznego rytmu i pulsującej perkusji, która interesująco odbija się w przestrzeni. Co ciekawe, jesteśmy nadal na początku albumu, a już można poczuć lekkie znużenie.

Prawie siedmiominutowy "Zero" znów zaczyna się delikatnie, od dźwięków wibrafonu rozkładających się w przestrzeni senną atmosferą. Walkeryzmy pojawiają się znów za sprawą eterycznego, wysokiego wokalu i brudniejszego, mroczniejszego syntezatorowego tonu, który metalicznie przerywa co jakiś czas tę wydelikaconą przestrzeń. fajnie się utwór rozwija pod względem muzycznym, gdy już grają pełnym zespołem - na uwagę szczególnie zasługuje perkusja, która brzmi bardzo donośnie, niestety szybko zostaje to zepsute przejściem w sferę bulgotów i wyciszenia, które dopiero po chwili znów nabiera barw i tempa, by nagle znów się wyciszyć. Za dużo i za mało... Na piątej pozycji znalazł się niezły "Yar Mum" interesująco rozpoczynający się od trochę egzotycznych syntezatorów i elektroniki zwracając się stylem do Davida Bowie - niestety mimo wyraźnych brzmieniowych i stylistycznych inspiracji nawet na moment nie osiągając tego poziomu absolutu i ogromu jaki potrafił wykrzesać w swojej twórczości muzyk z kosmosu. To wrażenie nie pojawia się nawet wówczas, gdy utwór znakomicie ciepło i żwawo się rozkręca do pełniejszych obrotów, których na tym albumie jest zdecydowanie za mało. "We Gave You A Smile" linią wokalną i barwą Mermeta przypominać może o Imagine Dragons, a potem następuje instrumentalny szok - uderzają pełną parą o zdecydowanie jazzowym zacięciu, by na chwilę znów wyciszyć, a potem kapitalnie bawić się klimatem i przerzucając się stylistyką, którą lubi bawić się Ibrahim Malouf czy Junius Meyvant. Po nim wskakuje "Building Lampshades" w którym znów wracamy do lekkich, sennych, lirycznych melodii, zdecydowanie bliższych estetyce Walkera, wciąż jednak bez tego samego polotu czy eksperymentatorskiego zacięcia z jakiego znany jest ten nietuzinkowy artysta.


Liryzmem, sennością i nudą zaczyna też wiać w "Kiss Song", który wręcz brzmi w swojej stylistyce pretensjonalnie. Nie pomaga tutaj nawet ponownie sympatyczne brzmienie i stopniowe przyspieszanie tempa, przenosząc go nieznacznie do alternatywnego grania podlanego porcją teatralności i groteski. Na przedostatniej, dziewiątej pozycji znalazł się sześciominutowy (z pięcioma sekundami) "Little Mountain", które znowu wraca do liryzmu, wibrafonu i sennej, zdecydowanie za lekkiej atmosfery. To utwór w którym przez cały długi czas nie dzieje się po prostu nic. Przy finałowym, klamrowym długasie to jednak jeszcze pikuś. "Happy Humans" trwa niemal dziewiętnaście i pół minuty (bez trzech sekund). Początek wyłaniający się z wyciszenia, delikatny, rzewny i wietrzny, stopniowo i niespiesznie o lekkim ambientowym, może nawet filmowym zabarwieniu, podśpiewywanie całej grupy ludzi w dobrych humorach, zapewne ubarwionych jakimiś napojami wyskokowymi, bo z czasem przechodzącym w nieco irlandzkie zagrywki. Wreszcie, następuje około czwartej minuty nieco psychodeliczne, zwariowane rozwinięcie, które też zostaje rozciągnięte w czasie. Nieco ostrzejsze tony gitar zwiastują, że może trochę poszaleją, ale niestety złudne to nadzieje - kolejne rozwinięcia są senne, ledwie zaznaczone i nabierają tempa w zdecydowanie za powolny sposób. Około dziesiątej minuty następuje kolejny narost, ale przez rozciągniecie w czasie jest po prostu nudny i mało angażujący, ponownie zbyt dużą uwagę przykłada się do teatralności wokali, a mniejszą do tego, żeby muzyka mogła wybrzmieć, nawet wówczas gdy zaczyna ona nabierać jakiś barw. Późniejsze rozwinięcia niestety zaś popadają w banał, który po prostu nużą, nie angażują i nie zachwycają kolejnymi rozbudowaniami tematu. Swoje też robi długość numeru, która jest wręcz przytłaczająca - lepiej posłuchać ciągle genialnej płyty kolaboracyjnej Scotta Walkera z Sunn O))), która ma znacznie ciekawszy klimat i brutalniejszy przekaz). Na koniec całość wycisza się zaś coraz bardziej i bardziej, aż do pojedynczego tonu i kilku sekund całkowitej ciszy. Szkoda, że tej radości było w tym numerze tak mało, a właściwie nie było jej wcale...

Ocena: Pierwsza Kwadra
"Pierrefilant" to przerost formy nad treścią. Najdłuższe numery spokojnie mogłyby zostać wydane jako osobne wydawnictwo, a z krótszych niestety tylko dwa przedstawiają jakąś wartość, zwłaszcza "We Gave You A Smile". Wyszukaną i artystyczną formą charakteryzują się teledyski, które podkreślają teatralną, barokową formę muzyki w jaką celuje Saint Sandrill, jednakże prawie siedemdziesiąt minut muzyki w której niemal nic się nie dzieje to sporo. Liryzm jest dobry, ale tutaj jest go zdecydowanie za dużo, brakuje więcej radochy w czerpaniu ze stylistyki, odważniejszych muzycznych zachowań, jakiegoś konceptu innego niż naśladownictwo ciekawych wzorców jakimi są Scott Walker czy David Bowie. Takie granie na pewno znajdzie swoich zwolenników, jednakże nie jest to muzyka, do której chciałoby się wracać, wsłuchiwać i rozbierać na przysłowiowe czynniki pierwsze. Ot, raczej ciekawostka, która jest sympatyczna, ale jeśli chciałaby zaistnieć w świadomości słuchaczy, także i mojej, musiałaby w swojej formie dużo zmienić. Nie jest też tak, że to zła płyta, ale jednak jej monotonność, długość i mała wyrazistość robi swoje. Szkoda.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz