sobota, 28 października 2017

R15/157: Barreleye, Acrid Snack, Aleph (27.10.2017, Metro, Gdańsk)


Nie znoszę obsuw, ale przecież nie mogę narzekać na koncert patronacki. A jednak czasem trzeba ponarzekać nawet na patronackie wydarzenie i nawet nie chodzi o obsuwę, to norma przy takich mniejszych koncertach. Powodem do narzekania jest raczej dobór stylistyczny zespołów, który wystąpił w piątek w gdańskim Metrze. Nie chodzi tutaj oczywiście o niemiecki Barreleye, ale o dwa pozostałe trójmiejskie zespoły. Z Acrid Snack odbył się skok w muzyczną przeszłość , którą dawno zostawiło się za sobą, a czarnym koniem okazał się Aleph...

Nieco inaczej niż ma to miejsce na koncertach zespół, który trasę zorganizował i formalnie był gwiazdą wieczoru nie grał jako ostatni, a jako pierwszy. Niemiecki Barreleye parający się mieszanką melodyjnego death z groove metalem i odrobiną klasycznego metalcore'u, bo o nim mowa, zagrał solidny i mocny koncert, choć zdecydowanie grali za krótko. Zespół o którym już jakiś czas temu pisaliśmy przy okazji recenzji płyty "Urged To Fall" dotychczas miał tylko jednego członka nie będącego Niemcem, a mianowicie basistę Szymona Leśniewskiego, tymczasem po odejściu dotychczasowego perkusisty Henry'ego Ludwiga w 2016 roku i wokalisty Michaela Petersa w tym, zaprezentował się z dwoma nowymi ludźmi. Za bębnami zasiadł Dmitry Frolov, a za mikrofonem David Nelband. Obaj pochodzą z Izraela. Znakomicie wypadł zwłaszcza nowy wokalista, który świetnie radził sobie z partiami swojego poprzednika, a jednocześnie starając się dawać dużo od siebie co w połączeniu z ciężkim, choć niespecjalnie rozbudowanym brzmieniem Barreleye znakomicie współgrało. Szkoda tylko, że brzmienie było według mojej oceny nie do końca dobrze podkręcone przez co gitary były odrobinę za głośno, basu prawie nie było słychać, a niezbyt rozbudowana melodyka grupy zlewała się trochę przez to w jedną masę.

Nieporozumieniem była grupa występująca jako druga, czyli gdański Acrid Snack, która stawia na brzmienia które już dawno są niemodne. Kawałki w stylistyce wczesnego Linkin Park, Limp Bizkit, Papa Roach, rodzimego Flapjacka czy okazjonalnie podlane djentowym sosem (pozostającym jedynie w tym wypadku djentem z nazwy) wypadło mało przekonująco. Owszem, na tym występie bawiło się najwięcej osób, ale granie i wokale nie były szczególnie porywające, ani szczególnie świeże. Moja przygoda z taką muzyką skończyła się już właściwie w okresie gimnazjum i naprawdę ciężko mi o tym mówić, ale rapsy na tle gitarowych numerów wywołują u mnie już tylko śmiech i uczucie zażenowania. Słychać, że Acrid Snack to zespół bardzo zgrany, ale ich granie jest niestety zbyt proste, mało atrakcyjne i zatrzymane w czasie, a próby wrzucania niższych strojów, szumnie nazywanych djentowymi, wypadały raczej komicznie i z djentami nie miały absolutnie nic wspólnego. Trafnie piszą sami o sobie w notce na swoim facebooku, że są muzycznym food truckiem - podają "jedzenie" szybkie, pikantnie przyprawione i smaczne, ale smakowitość jest pozorna, a pikanteria przypraw jest tylko maskowaniem braku pomysłu i wyrazistości, a zarówno w kuchni na kółkach jak i muzyce brak tych dwóch elementów często przekreśla szansę na polubienie się i częściej skutkuje zgagą, w tym wypadku nie żołądka, a uszu.

Czarnym koniem okazał się drugi support, który zagrał jako ostatni, czyli pochodząca z Sopotu formacja Aleph. Z początku wydawało mi się, że i tutaj nie zaiskrzy. Dość monotonne, ponure numery z pogranicza psychodeli, naćpanego grunge'u w typie Nirvany, zjaranej odmiany stoner czy bardziej smutnej odmiany post-rocka brzmiały nieźle, ale nie zaskakiwały. I wtedy, jak to mawiał jeden z moich anglistów w liceum: disaster struck - panowie uderzyli w żywsze granie, gęste sludge'owe tony i dość rozbudowane, zwłaszcza pod względem klimatu, progresywne formy. Polifoniczność gitarowych połamańców, nałożenie przestrzeni różnych stylów i gatunków wypadła bardzo interesująco i przekonująco. Po intensywnym finale dali się namówić na bis w ramach którego zagrali coś w rodzaju coveru "Purple Haze" Jimiego Hendrixa w dość nietypowej, rozbudowanej aranżacji. Gęstej, klimatycznej i pokręconej jeszcze bardziej aniżeli do dzisiaj wywołujący ciarki oryginał. Ów zabrzmiał tak niesamowicie, że Hendrix pewnie by płakał ze szczęścia, że jego muzyka po tylu latach wciąż inspiruje, zachęca do improwizacji i przede wszystkim jest w pomysłowy sposób przetwarzana, także w autorskich kompozycjach.

Pozostaje więc zadać pytanie: czy był to udany wieczór? W znacznej mierze tak, bo Barreleye zaprezentował się solidnie, a Aleph wziął mnie z zaskoczenia. Sopocki zespół nie należy do tych grup, które wchodzą do ucha łatwo i przyjemnie, lubią się ze słuchaczem podroczyć, wślizgiwać powoli i oplatać dźwiękami, a kiedy już dopuścić je do siebie, zwłaszcza gdy się słyszy ich po raz pierwszy, zamieniacie się w słup soli i słuchacie oniemiali z wrażenia, co jakiś czas szukając na podłodze swojej szczęki, która właśnie postanowiła wybrać się na wędrówkę po parkiecie. Z drugiej strony, nieszczęsny Acrid Snack. Widać, że chłopaki bardzo się starają, że ich to granie cieszy, ale nie jestem pewien czy cieszy także wszystkich słuchających. W mojej ocenie za bardzo patrzą wstecz na gatunki, które nie mają już nic do zaoferowania, nie eksperymentują ze swoim graniem i brzmią przez to topornie, a szkoda. Całościowo był to więc wieczór udany, choć nie zabrakło na nim kilku zgrzytów, ale nie dziwi mnie to, te zawsze są jakoś podświadomie wpisane w reguły takich koncertów, ale jeśli w ich ramach zdarzają się takie perełki jak Aleph, to zdecydowanie warto wybierać się na takie wydarzenia.

Zdjęcia własne. Więcej zdjęć na naszym facebooku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz