Niektóre debiuty jeszcze nie prezentują pełnego potencjału zespołu, który staje się legendą. Wreszcie są takie płyty i debiuty, które bardzo brzydko się starzeją. Jedną z takich płyt jest wydany już pod nazwą Dream Theater debiut zespołu, który powstał jako The Majesty. W tych LUminiscencjach przyjrzymy się płycie, która zaczęła podróż bogów progresywnego metalu i która jeszcze nie zwiastowała rewolucji jaką mieli zaserwować panowie na dwóch kolejnych przełomowych dla gatunku i dla siebie albumach...
The Majesty po którym został przekornie zatytułowany instrumental "Ytse Jam" oraz nierozłączny element płyt Dream Theater czyli Majesty Logo, powstało w 1985 roku z inicjatywy nastoletnich muzyków zafascynowanych heavy metalem i rockiem progresywnym grającego na gitarze Johna Petrucciego, basisty Johna Myunga, klawiszowca Kevina Moore'a oraz perkusisty Mike'a Portnoya. Początkowo w zespole śpiewał Chris Collins po którym zostało kilka numerów na demówce zatytułowanej po prostu "Majesty" oraz zebranych na późniejszej kompilacji "The Majesty Demos 1985 - 1986" wydanej w 2003 roku. Szybko zastąpił go Charlie Dominici z którym przystąpiono do tworzenia numerów, które później znalazły się na debiucie zespołu, który w 1988 roku za namową ojca Portnoya zaczerpnął nazwę od likwidowanego kina. Wkrótce nazwa filmowego przybytku miała znaleźć się na ustach całego świata tak jak nazwy idoli młodych muzyków. Zanim to jednak nastąpiło grupa rozwijała materiał i ostatecznie to, co nagrano między 18 lipca a 12 sierpnia 1988 roku zamknęło się w ośmiu kompozycjach o łącznym czasie nieco ponad pięćdziesięciu jeden minut. Na swoją premierę album czekał niemal rok, bo pojawił się dopiero 11 czerwca 1989 roku i krótko po jego wydaniu grupa rozstała się z Dominicim stwierdzając, że nie jest on właściwym głosem dla zespołu. Późniejsze, trwające prawie cztery lata poszukiwania zostały co prawda zwieńczone znalezieniem, pozostającego w Dream Theater przy mikrofonie do dziś, Jamesa LaBrie - ale to już zupełnie inna historia.
Debiutancki album Dream Theater, w tamtym okresie de facto pozostającym jeszcze The Majesty ma wyjątkowo wstrętną okładkę. Nie ma na niej tytułu płyty, a jedynie nazwa zespołu i to w dodatku jeszcze nie napisana słynną czcionką. Rysunek przedstawiający młodego mężczyznę, który zostaje naznaczony Majesty Logo jest okropny mimo, że doskonale oddaje to, co chcieli osiągnąć panowie z Dream Theater - żeby każdy kto ich usłyszy został naznaczony piętnem ich muzyki, został z nimi i chciał do nich wracać, żeby każdy o nich usłyszał. Prawdopodobnie gdyby nie ich ówczesna determinacja na tym jednym albumie by się skończyło i nikt by dzisiaj o zespole nie pamiętał. Na szczęście tak się nie stało. Sam tytuł płyty nie znajduje odzwierciedlenia w tytule żadnego numeru, a jedynie w lirykach do wieńczącego numer "Only a Matter Of Time" traktującego o marzeniach, które wówczas napędzały młody zespół. Jak po ponad dwudziestu ośmiu latach wypada płyta gdzie jednoczy się marzenie i dzień?
Dream Theater w 1989 roku |
To, co wyróżnia debiut Dream Theater spośród późniejszych albumów zespołu to nie tylko zupełnie inny głos jakim dysponował Dominici czy brzmienie, które trzeba przyznać mocno zdążyło się już zestarzeć, ale także bardzo duża zwartość materiału, który mimo już wówczas rozbudowanego sposobu gry muzyków nie przekuł się w numery dłuższe niż osiem minut (najdłuższy nie ma nawet dziewięciu). Nie przeszkodziło to jednak, by nie zawrzeć na nim kompozycji nadal zaskakujących pod względem rozwiązań czy epickości, zwłaszcza mając w pamięci bardzo młody wiek instrumentalistów. Świetnie słychać to już w otwierającym płytę "A Fortune in Lies", który rozpoczyna rozpędzający się instrumentalny pasaż osadzony na mocnej perkusji, wyrazistych melodyjnych gitarach i szalonych klawiszach. Wysoki wokal Dominiciego bliższy jednak był manierze kojarzonej z tak zwanym hair metalem czy wokalem Geoffa Tate'a z Queensrÿche, które rok wcześniej wydało przełomowy dla siebie i gatunku koncept album "Operation:Mindcrime", który później zainspiruje Dream Theater do stworzenia "Scenes From A Memory: Metropolis Pt. II". Nieco wolniejszy, ale zdecydowanie nie stroniący od rozbudowanych harmonii i melodyki jest drugi numer "Status Seeker" i do dziś pozostaje on jednym z najjaśniejszych fragmentów płyty. Po nim pojawia się wspomniany już instrumentalny "Ytse Jam". Popis umiejętności muzyków zawiera się tutaj w dość mrocznym klimacie, melodyjnej gitarze, surowym basie i szybkiej perkusji kontrastowanej klawiszami o niemal tanecznym zabarwieniu. Utwór ten doskonale prezentuje ogromny potencjał drzemiący w grupie, która wkrótce miała dopiero pokazać na co ją stać.
Świetnym tego przykładem jest także niemal dziewięciominutowy numer "The Killing Hand" dzielący się na pięć odrębnych części, kolejno " The Observance", "Ancient Renewal", "The Stray Seed", "Thorns" oraz "Exodus". Akustyczny początek usypia czujność przed rozpędzającym się gitarowo-perkusyjnym uderzeniem ponownie kontrastowanym klawiszami. W samym utworze nie brakuje zaś klimatycznych zwolnień, kolejnych rozbudowań i zmian tempa przywodząc na myśl nawet brzmienie pierwszych płyt Rush czy Blue Öyster Cult. Pojawiający się po nim odrobinę chaotyczny "Life Fuse and Get Away" otwiera duszny rozpięty na gitarach i klawiszach instrumentalny pasaż po którym niepozornie ślizga się perkusja Portnoya, by po chwili znakomicie się rozpędzić. Sporo tutaj ponownie z rozwiązań wczesnego Queensrÿche, ówczesnych opartych na klawiszach brzmieniach Iron Maiden czy wczesnego power metalu. Znakomicie, nawet po latach, wypada szybki, melodyjny i zarazem bardzo przebojowy "Afterlife", który był nawet drugim singlem promującym "When Dream and Day Unite". Po nim wpada kolejny rozbudowany dłuższy numer, a mianowicie trwający osiem minut "The Ones Who Help to Set the Sun", które otwierają dźwięki deszczu, samochodowych wycieraczek oraz charakterystyczne wejście klawiszy wsparte basem, które później będzie także otwierać koncerty Dream Theater, by po chwili rozpędzić się kapitalną galopadę, która bodaj najmocniej zwiastuje to, co znajdzie się na następnych albumach grupy. Finał, czyli "Only A Matter Of Time" to bodaj najbardziej znany numer z debiutu Teatru Marzeń, a także fenomenalny popis umiejętności Dominiciego, który może nie do końca pasował do stylistyki grupy, ale tutaj spisał się naprawdę dobrze. To także numer, który w pewnym stopniu pokazywał w jakim kierunku chce podążać grupa. Rozbudowany, dość ciężki i nie stroniący od mroku kawałek doskonale wieńczy pierwszy album.
"When Dream and Day Unite" to płyta wciąż bardzo solidna i pokazująca zespół z ogromnym potencjałem, ale dziś rażąca nieco plastikowym, sztucznym brzmieniem charakterystycznym dla końcówki lat 80. Bardzo dobrze radził sobie tutaj Dominici, który może nie do końca pasował do wizji chłopaków, ale nie można mu odmówić wpasowania się w te numery i to mimo dość tradycyjnego podejścia, któremu brakowało większej siły czy charyzmy jaką charakteryzował się wybrany później LaBrie. Obok okładki, brzmienia i wokalu Dominiciego dziś może też razić pewna prostota tego materiału, który jeszcze nie był tak monumentalny, ani tak rozbudowany i wielowątkowy jak na późniejszych nagraniach, ale nie wątpliwie stanowi nie tylko początek wielkiego zespołu, ale także jest zamknięciem pierwszego okresu w historii grupy, która od tamtej pory zaczęła rosnąć w siłę. Z całą pewnością, nie jest to też najlepszy album bogów, ani też na początek przygody z muzyką Dream Theater, ale przejść obok niego obojętnie też nie można, bo nawet dziś mimo starzenia się znacznie szybciej niż następne krążki, słucha się go naprawdę nieźle.
LupusUnleashed podjęło współpracę z polskim fanklubem Dream Theater.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz