Skandynawia nieprzerwanie jest jednym z najbardziej fascynujących miejsc skąd przychodzą dźwięki mocno zakorzenione w nurcie retro, ale podane z dawką świeżości i wrażliwości jakiej można tylko pozazdrościć. Wasz nowy ulubiony zespół pochodzi z Norwegii i nazywa się Himmellegeme, a "Myth Of Earth" to ich debiutancki album, który pod tytułem wyjętym niczym z twórczości solowej Ricka Wakemana skrywa siedem utworów, śpiewanych zarówno po angielsku jak i po norwesku...
Pochodząca z Bergen grupa łączy nowoczesne brzmienie ze spojrzeniem na rock psychodeliczny i progresywny, zwłaszcza w odmianie symfoniczno-atmosferycznej w ujęciu wyrwanym gdzieś z lat 70tych. Paradoksalnie pośród swoich inspiracji wymieniają taką muzykę jak Radiohead, Queens Of The Stone Age czy Sigur Rós, ale także Pink Floyd czy Jeffa Buckleya. Wprawne ucho wyłapie też jednak, zwłaszcza w sennych wokalach, inspirację współczesnym Robertem Plantem i sceną retro inspirująco wymieszanej z post-rockiem. Za senną, dość ponurą, ale magiczną i porywającą atmosferą stoi pięciu muzyków: gitarzysta i wokalista Aleksander Vormestrand, gitarzysta Hein Alexander Olson, basista Erik Alfredsen, perkusista Thord Nordli oraz klawiszowiec Lauritz Iskasen. Podobnie też jak na swojej ostatniej płycie zrobił to islandzki Sólstafir eksplorują zarówno stylistykę, jak i atmosferę, co doskonale też podkreśla kosmiczny obraz na okładce.
Wspomniane siedem numerów mieści się w czasie niespełna trzydziestu ośmiu minut i zaczyna się od "Natteravn" (czyli "Kruki Nocy"), gdzie wita nas niepokojący akord gitary, by po chwili w nieco sennej atmosferze delikatnie się rozwietrzyć. Później całość nieznacznie przyspiesza, budując atmosferę i napięcie w przejmujący i nade wszystko dojrzały sposób. Sporo tutaj głównie z islandzkiego chłodu tak dominującego u Sigur Rós czy właśnie na ostatnich albumach Sólstafir. Plantowo, za sprawą wokalu, robi się trochę na początku świetnego "Hjertedød" (po naszemu "Zawał"). Wbrew tytułowi jest dalej niezwykle atmosferycznie, lekko i sennie choć riff prowadzący jest tutaj zdecydowanie ostrzejszy, płynący i bujający. I choć na okładce widać mgławice, kosmiczne chmury gazów i kulę to niemal widzi się to, co panuje obecnie jeszcze za oknem - czerwono-żółte barwy, zacinający deszcz, a na twarzy czuje się zimny wiatr. Numer trzeci to utwór tytułowy, jeden z trzech zaśpiewany po angielsku. Liryczne, spokojne dźwięki delikatnie wyłaniają się z ciszy, oplatają gitarową melodią i sennym klawiszem, ponownie nieco Plantowskim wokalem i niesamowitym klimatem. Miękki wokal kapitalnie łączy się tutaj z warstwą instrumentalną, która zdaje się pulsować, ale ani razu nie atakuje słuchacza zbędnym dźwiękiem czy zbyt mocnym uderzeniem, bo tych tutaj po prostu nie ma.
Kolejny numer to "Breath In The Air Like Fire" ponownie zachwyca senną, ale piękną atmosferą, sprawiającą wrażenie oglądania kolejnych niesamowitych skandynawskich pejzaży, ale także intensywnego i pełnego emocji wejścia w głąb samego siebie. Minimalistyczne środki zastosowane w tym kawałku idealnie uwydatniają się w ciemnym pokoju i przy zamkniętych oczach, jest wprost stworzony na samotny, jesienny wieczór. Po nim wchodzi "Kyss Mine Blodige Hender" ("Pocałuj moje okrwawione dłonie") gdzie znów kapitalnie i magicznie buduje się tempo, znów zahaczając o lata 70. Senny, niezwykle delikatny wstęp oparty na gitarowym brzmieniu, który zostaje fantastycznie wzmocniony hard rockowym rozwinięciem, które dzięki miękkiemu brzmieniu nie atakuje, nie wybija się z klimatu płyty. Tu nie epatuje się bowiem dźwiękiem, a jeszcze bardziej podkreśla klimat, choć gdyby, a zapewne nie powstydziliby się tegoż, znalazł by się na którejś z ostatnich płyt Sólstafir riff gitarowy byłby zdecydowanie bardziej wysunięty na przód. Przedostatni "Fish" otwiera lekki, wietrzny i odrobinę jazzowy klawisz, stojący trochę w opozycji do odrobinę szybszego poprzednika. Wracamy do jeszcze bardziej sennej atmosfery i oplatania dźwiękiem, emocjami i przejmującą lekkością. W nim jednak też występuje kontrast pod postacią ciężkiego riffu, który raz po raz rozbrzmiewa sprawiając wrażenie rozbłysku gdzieś we wnętrzu kosmicznego obrazu z okładki. Finałowy numer to najdłuższy, ponad dziesięciominutowy filmowy obraz, który z początku znów oczarowuje delikatnym, sennym ale i dość ponurym brzmieniem. "Fallvind", bo taki nosi tytuł ponownie przywodzi trochę na myśl Sólstafir, tu także atmosferę kontrastuje sie mocniejszym riffem, ale nawet na moment nie zmienia się rytmiki, nie przyspiesza bardziej, nie stosuje podbicia dźwięku dla zwiększenia efektu.
Debiut Himmellegeme robi wrażenie. To album przemyślany, dojrzały i zaskakujący swoją atmosferą, ale także dopracowanym miękkim brzmieniem. To płyta zbudowana wokół chłodu i jednoczesnego ciepła, pełna magicznych fragmentów, wietrznych pasaży i fantastycznych linii melodycznych, które nie walczą natrętnie o uwagę słuchacza, a wręcz przeciwnie starają się budować klimat oparty na wietrznym, sennym instrumentarium i fascynującym głosie Vormestranda. Porywa swoim pięknem, choć nie należy też do albumów najłatwiejszych, trzeba dać mu trochę czasu i pozwolić na to, by w pełni oczarował nas swoją przestrzenią i formułą. Bardzo jestem też ciekaw w jakim kierunku pójdą Norwegowie z Himmellegeme na swoim następnym wydawnictwie, bo ten choć świetny moim zdaniem jeszcze nie pokazał pełnego wymiaru tej obiecującej formacji.
Wspomniane siedem numerów mieści się w czasie niespełna trzydziestu ośmiu minut i zaczyna się od "Natteravn" (czyli "Kruki Nocy"), gdzie wita nas niepokojący akord gitary, by po chwili w nieco sennej atmosferze delikatnie się rozwietrzyć. Później całość nieznacznie przyspiesza, budując atmosferę i napięcie w przejmujący i nade wszystko dojrzały sposób. Sporo tutaj głównie z islandzkiego chłodu tak dominującego u Sigur Rós czy właśnie na ostatnich albumach Sólstafir. Plantowo, za sprawą wokalu, robi się trochę na początku świetnego "Hjertedød" (po naszemu "Zawał"). Wbrew tytułowi jest dalej niezwykle atmosferycznie, lekko i sennie choć riff prowadzący jest tutaj zdecydowanie ostrzejszy, płynący i bujający. I choć na okładce widać mgławice, kosmiczne chmury gazów i kulę to niemal widzi się to, co panuje obecnie jeszcze za oknem - czerwono-żółte barwy, zacinający deszcz, a na twarzy czuje się zimny wiatr. Numer trzeci to utwór tytułowy, jeden z trzech zaśpiewany po angielsku. Liryczne, spokojne dźwięki delikatnie wyłaniają się z ciszy, oplatają gitarową melodią i sennym klawiszem, ponownie nieco Plantowskim wokalem i niesamowitym klimatem. Miękki wokal kapitalnie łączy się tutaj z warstwą instrumentalną, która zdaje się pulsować, ale ani razu nie atakuje słuchacza zbędnym dźwiękiem czy zbyt mocnym uderzeniem, bo tych tutaj po prostu nie ma.
Kolejny numer to "Breath In The Air Like Fire" ponownie zachwyca senną, ale piękną atmosferą, sprawiającą wrażenie oglądania kolejnych niesamowitych skandynawskich pejzaży, ale także intensywnego i pełnego emocji wejścia w głąb samego siebie. Minimalistyczne środki zastosowane w tym kawałku idealnie uwydatniają się w ciemnym pokoju i przy zamkniętych oczach, jest wprost stworzony na samotny, jesienny wieczór. Po nim wchodzi "Kyss Mine Blodige Hender" ("Pocałuj moje okrwawione dłonie") gdzie znów kapitalnie i magicznie buduje się tempo, znów zahaczając o lata 70. Senny, niezwykle delikatny wstęp oparty na gitarowym brzmieniu, który zostaje fantastycznie wzmocniony hard rockowym rozwinięciem, które dzięki miękkiemu brzmieniu nie atakuje, nie wybija się z klimatu płyty. Tu nie epatuje się bowiem dźwiękiem, a jeszcze bardziej podkreśla klimat, choć gdyby, a zapewne nie powstydziliby się tegoż, znalazł by się na którejś z ostatnich płyt Sólstafir riff gitarowy byłby zdecydowanie bardziej wysunięty na przód. Przedostatni "Fish" otwiera lekki, wietrzny i odrobinę jazzowy klawisz, stojący trochę w opozycji do odrobinę szybszego poprzednika. Wracamy do jeszcze bardziej sennej atmosfery i oplatania dźwiękiem, emocjami i przejmującą lekkością. W nim jednak też występuje kontrast pod postacią ciężkiego riffu, który raz po raz rozbrzmiewa sprawiając wrażenie rozbłysku gdzieś we wnętrzu kosmicznego obrazu z okładki. Finałowy numer to najdłuższy, ponad dziesięciominutowy filmowy obraz, który z początku znów oczarowuje delikatnym, sennym ale i dość ponurym brzmieniem. "Fallvind", bo taki nosi tytuł ponownie przywodzi trochę na myśl Sólstafir, tu także atmosferę kontrastuje sie mocniejszym riffem, ale nawet na moment nie zmienia się rytmiki, nie przyspiesza bardziej, nie stosuje podbicia dźwięku dla zwiększenia efektu.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz