Lekkość, uczucie niepewności i bólu fenomenalnie zostaje rozwinięte w kolejnej kompozycji Red Light Escape, która poraża swoją konstrukcją i ekspresją – najpierw oplata się dźwiękami delikatnymi, ale zdecydowanie narastającymi, następnie kontrastuje je surową, złowieszczą gitarą, aby ostateczni rozwinąć całość mocniejszymi uderzeniami perkusji i wreszcie utrzymanym w progresywnym duchu pasażu instrumentalnym, do którego dołączają niesamowite ponure pojękiwania saksofonu Odyńca. Fantastycznie wypada także utwór tytułowy, gdzie dominuje warstwa muzyczna w jakiś sposób bliska temu, co znalazło się w nowych kompozycjach Riverside ze składankowego „Eye of the Soundscape”. Powolne tempo dopełnia ponura, melodyjna partia basu, by ponownie w progresywnym duchu eksplodować wraz z szybszymi partiami perkusji. Progresywny ton pojawił się także w najdłuższym, bo trwającym ponad dwanaście minut, utworze A Thousand Shards of Heaven, gdzie na początku Duda czaruje nas akustyczną gitarą doskonale uzupełnianą orkiestrą. Z początku może się wydawać, że bohater liryczny już zdołał się pogodzić z tym, co go spotkało, ale wówczas następuje przełamanie, a bohater znów staje w obliczu smutku i walki z niechcianą śmiercią. Ponura elektronika mniej więcej od czwartej minuty kontrastuje z początkiem, ale i doskonale go uzupełnia, a następnie całość rozwija się w rejony, których Duda nie powstydziłby się w swojej macierzystej formacji. Do tego ponownie dochodzą zwodnicze i tajemnicze dźwięki saksofonu.
Liryczniej robi się znów na sam koniec, jak w przedostatnim pulsującym, mrocznym Battlefield, który traktuje nie tylko o wojnie jako takiej i cierpieniu żołnierza, który musiał w niej uczestniczyć, ale także o stoczonej walce z samym sobą i przeciwnościami, które zaatakowały w chwili śmierci bliskiej bohaterowi lirycznemu osoby. Ascetyczne, ale i marszowe elementy przepięknie się tutaj ze sobą łączą i uzupełniają. Prawdziwą perełką jest zaś numer ostatni Moving On, w którym nie tylko bohater liryczny, ale również jak można przypuszczać sam Duda podnosi głowę i odważnie postanawia iść dalej, na przekór smutkowi i bólowi; temu co los zdążył zapisać każdemu z nas. On również zdaje się być bliski poetyce Riverside, ale również, a właściwie przede wszystkim wcześniejszym płytom Lunatic Soul, kapitalnie zazębiając się z poprzednimi historiami Dudy o śmierci, umieraniu, przemijaniu i wreszcie godzeniu się z tym, co nieuniknione. Dosadny jest tutaj rytmiczny, pulsujący bit perkusji, wibrujący znajomo bas i przejmujący wokal, zwłaszcza na samym końcu, gdy w głośnikach intensywnie wybrzmiewają ostatnie słowa: I’m moving on… podkreślone przeciągłym jękiem saksofonu. Nawet partia gitary brzmi trochę tak, jakby zagrał ją nikt inny jak Piotr Grudziński – przypadek? Nie sądzę. Piękny hołd, nawet jeśli nie do końca zamierzony, choć jestem skłonny twierdzić, że na tej płycie nie ma nic z przypadku, a każdy jej element jest w pełni przemyślany i dopracowany.
„Fractured” w porównaniu do wcześniejszych płyt artysty jest jeszcze bardziej minimalistyczna, ale bynajmniej niepozbawiona ekspresji, fenomenalnego, ocierającego się wręcz o geniusz, budowania klimatu, przepięknego balansowania liryzmu i melancholii z ostrzejszymi rozwinięciami czy kontrastami, zupełnie przy tym nie popadając w banał. To płyta bardzo dojrzała, nie tylko pod względem muzycznej formuły, ale także pod względem tekstów: bolesnych, szczerych i trafiających w sedno. Doskonała jest oprawa graficzna, zarówno ta przygotowana przez Travisa Smitha, jak i skąpane w czerwieni zdjęcia Oskara Szramki, które kapitalnie dopełniają warstwę muzyczną, która może nie należy, zwłaszcza z początku, do najłatwiejszych i przystępnych, ale z każdym kolejnym odsłuchem zachwyca ładunkiem emocjonalnym i swoją poszarpaną jakby niepewną strukturą. Z tych kawałków lustra, pęknięć duszy i roztrzaskań układa się bowiem historia piękna, prawdziwa i niezwykle oczyszczająca, a także udowadniająca że najwspanialsze dzieła rodzą się… z cierpienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz